09/10/2020

Mały świat

Przy okazji jednej z moich wiosennych wizyt w Hermitage of Braid, na nowo zakochałam się w rozkwitających, dzikich paprotkach. Zachwyciły mnie ich zawinięte w kłębek listki, które już przy kolejnej wizycie rozwinęły się w imponujący wzór małych listków. Trzy miesiące później przeczytałam o nich (tych rozwijających się pączkach i niesamowitym wzorze) w książce pt. „Meet me at the Museum”, którą swoją drogą wzięłam do rąk z czystego sentymentu: bo muzea na przestrzeni ostatniego roku nabrały dla mnie większego znaczenia. I tak właśnie paprotki zaczęły znaczyć dla mnie coś więcej niż znaczyły jeszcze rok temu. W tej samej książce przeczytałam też zresztą dyskusję na temat, który w detalach omawialiśmy ze współlokatorem tydzień wcześniej.



Uwielbiam takie życiowe przypadki i dziś o kolejnym takim piszę.

Bo świat to jednak mały jest. 


Wychowałam się w mieście (w urokliwym Tarnowie), ale miałam (i wciąż mam, gdy wpadam do Polski z wizytą) szczęście spędzania lwiej części lata na wsi, na naszej działce. Na której od zawsze naszymi bliskimi sąsiadami byli państwo Z.: Marek i Asia. Bliskimi na tyle, że poza roślinami, między naszymi działkami nie ma żadnej siatki ani bramy, a wspólne pogawędki, herbatki, grille i piwka były na porządku dziennym. Pan Marek był najlepszym przyjacielem mojego Dziadzia – razem chodzili nad Dunajec pływać i bez przerwy sobie wzajemnie dokuczali (a to najlepszy wyznacznik prawdziwej przyjaźni; wiem z autopsji). Odkąd go wśród nas zabrakło (a to już będzie przeszło 9 lat), działka – choć to wciąż niezaprzeczalnie najlepsze miejsce pod słońcem – straciła sporo swojej niepowtarzalnej magii.

Pewnego sierpniowego poranka tego roku, siedząc na mojej ulubionej ławeczce na szczycie Braid Hills, popijając kawę i ciesząć się słońcem, zostałam zaczepiona przez pewną starszą Panią. Ale z nas niesamowici szczęściarze, że mamy takie miejsca tuż na progu naszych drzwi, powiedziała. Naprawdę współczuję ludziom mieszkającym w centrum, dodała. Z uśmiechem wyjaśniłam, że sama mieszkam w ścisłym centrum, ale korzystam z przymusowego urlopu i bardzo dużo spaceruję, a Braid Hills to moja ulubiona miejscówka, szczególnie w słoneczne poranki jak ten. Jak z każdą inną przypadkowo napotkaną na spacerze osobą (i za to, między innymi kocham Szkocję), wymieniłyśmy kilka uwag na temat wyjątkowości Edynburga i jego siedmiu wzgórz, po czym Pani zauważyła, że mój akcent nie brzmi lokalnie. Przyznałam się więc (jak zawsze trochę niechętnie), że jestem z Polski. O, popatrz, mój tata też był Polakiem i byłam z nim kilka razy w Polsce, powiedziała. Jaki zbieg okoliczności, pomyślałam. Niestety nie mówię po polsku, więc nie bardzo mam z polską częścią rodziny kontakt, ciągnęła starsza Pani. Mam rodzinę z Tarnowa, dodała. Lekko zszokowana mówię, że to niesamowite, ale sama jestem z Tarnowa, jaki mały świat! Po czym padło znajome nazwisko i szczęka obiła mi się o podłogę. Myślę sobie jednak: przecież nie jednemu psu Burek, może to inna rodzina, więc próbuję delikatnie doprecyzować. Tak, zdecydowanie, nie ma żadnych wątpliwości, że Pan Marek to kuzyn Pani Olgi.

I tak właśnie, na porannym spacerze w Edynburgu, w środku pandemii i totalnym przypadkiem poznałam kuzynkę najlepszego przyjaciela mojego Dziadzia. Wciąż nie mogę się temu zbiegowi okoliczności nadziwić. Gdyby nie szkocka uprzejmość i tendencja do prowadzenia uroczych small talków, pewnie nigdy bym nawet nie wiedziała z kim rozmawiam. A tak, nabyłam nowego towarzysza do lokalnego spacerowania i mam przyjemność być łącznikiem Pani Olgi z rodziną w Polsce.

To spotkanie musiało nam być pisane.

Świat jest naprawdę mały.

A życie lubi zaskakiwać.