Jak na mojego pecha, to w czasach pandemii zdaję się mieć niebywałe szczęście. W lutym, zanim rozpętało się to piekło, zdążyłam tydzień pojeździć na nartach w Austrii z rodzicami. W marcu, dosłownie na dzień przed oficjalnym lockdownem zdążyłam przejechać 700mil północnej Szkocji razem z Norbertem. Początkiem lipca, totalnym fartem, bez przeszkód dałam radę odwiedzić rodzinę i przyjaciół w Polsce, a gdy poluzowano obostrzenia w Szkocji i zalecono podróżować lokalnie, łapczywie rzuciłam się na moje ukochane góry, bo raz że pierwsze wolne wakacje od 7 lat, a dwa że współlokator przedstawił mnie nowej zajawce: „bagging munros” i.e. kolekcjonowaniu szkockich szczytów powyżej 3tysięcy stóp, których jest w sumie 282. Aktualnie mam ich na swoim koncie 6, a w 2020 weszłam z jednym, więc jak na rok z pandemią, całkiem nieźle mi poszło. Mówiąc krótko: sierpień w lwiej części spędziłam podróżując lokalnie, więc dziś dzielę się licznymi kadrami (z telefonów: mojego i moich cudownych, bazujących w Szkocji przyjaciół, którym z całego serca za towarzystwo dziękuję – było cudownie!).
Wakacyjną
przygodę zaczęłam ostatniego dnia lipca, wspinając się na szczyt Ben Lomond,
w chyba największym upale tego lata. Szkocki wiatr był jak zbawienie!
Definicja szczęścia!
Zdjęcie
ze szczytu przedstawia trzech lokalsów (chętnych do wskoczenia w stroje
kąpielowe) – i przejezdnego Włocha (trzęsącego się w trzech warstwach ubrań).
Najlepszą
częścią Szkockich gór w sierpniu są kwitnące wrzosy: jedne z moich najbardziej
ukochanych kwiatów! Ten post jest nimi, rzecz jasna, naładowany po brzegi.
Koło
wrzosów i ostu, na liście moich ulubionych roślin są paprotki: też porastające
Szkockie góry na potęgę. Nie mogłam oderwać oczu, tyle prostego szczęścia!
Drugą
sierpniową wycieczką było wspięcie się na Ben Vorlich,
ze współlokatorem i jego bratem.
Pogoda była w kratkę, co bardzo ułatwiło wspinaczkę: delikatna mżawka i wiatr jest jak twój najlepszy przyjaciel, gdy wylewasz siódme poty.
Na
szczycie przywitała nas gęsta mgła (co bynajmniej mnie nie zaskoczyło), ale na
szczęście szybko się ulotniła, odsłaniając przepiękne widoki.
Mieliśmy
też w planach zdobyć drugi, pobliski szczyt, ale zniechęciła nas niepewna
pogoda i jeszcze mniej pewna kondycja. Cóż, trzeba będzie kiedyś wrócić.
Druga
połowa sierpnia upłynęła pod szyldem roadtripów na północ. Craingorms w
sierpniu jest niemalże cały pokryty kwitnącymi wrzosami! Niebo!
Naszym
celem w pierwszy dzień były dwa Munros: Mayar i Driesh
w Glen Cova.
Zachwyt
przyszedł jednak na długo przed zdobyciem pierwszego szczytu…
…Corrie
Fee nas kompletnie zatkało.
Dużo
już pięknych miejsc w Szkocji
widziałam, ale ten widok pobił absolutnie wszystko. To zdecydowanie jedno z
miejsc do których będę chciała wracać każdego sierpnia: dla takich widoków
przecierpię każdą ilość midges!
Trasa
na szczyt prowadziła przez sam środek tej porośniętej wrzosami doliny.
Definicja mojego prywatnego raju. Nie miałam okazji wspinać się bardziej
malowniczą trasą.
I
to jeszcze w wyśmienitym towarzystwie!
Chmara
midges, pot, niewyspanie, dający w kość okres, nadciągające chmury – naprawdę
nic nie było w stanie zepsuć mojego dobrego humoru.
Nawet
brak widoczności na obu szczytach mnie nie wzruszyła: ot, jest powód żeby
wrócić przy najbliższej okazji i zrobić tę trasę ponownie.
Nie
mówiąc już o tym, że Szkocka mgła jest przecież bardzo malownicza!
M pierwsza wersja Wanderer above the Sea of Fog!
Moje
ulubione zdjęcie tego wyjazdu – ustrzelone przez M.
Po
zejściu ze szczytu wróciło słonce, żadna nowość.
Nocowaliśmy
w chatce w samym środku pięknego lasu.
Z
okna rano mogliśmy obserwować króliki i rude wiewiórki, które w Wielkiej
Brytanii są rzadkim widokiem i wzbudzają dużo emocji (M nigdy wcześniej takiej
na żywo nie widział).
W
drugi dzień wybraliśmy się na pobliską, nieco niższą (aczkolwiek o wiele
bardziej męczącą) górkę: Morven Hill.
Trasa
jak najbardziej z mojej bajki, ale potwornie męcząca, szczególnie w pełnym
słońcu.
Niejako
tradycją się stało, że podczas wycieczek wsadzam sobie za plecak zerwany oset (thistle),
ten który da się zerwać bez strat w ludziach. Thistle przebija nawet wrzosy, bo
dodatkowo jest symbolem Szkocji – planuję go sobie niebawem gdzieś wytatuować.
Nasz
niezawodny przewodnik całej wycieczki!
Widoki
ze szczytu nie były złe, ale pizgało złem równo.
Trasa
w dół była o wiele przyjemniejsza od trasy na szczyt.
Paprotki
wyrastające spośród wrzosów…
…i
tęcza. Kocham Szkocję potwornie.
A
wieczorkiem sesja pykającego ognia! Rozkosz!
Z
dziką przyjemnością jeszcze kiedyś do tej chatki wrócę!
Loch
Morlich (które z Norbertem po raz pierwszy odwiedziłam w marcu tego roku) w
sierpniu jest jedną wielką chmarą midges. Nie polecam.
Agata
i Grześ, moi ulubieni Polacy na obczyźnie!
No
a między roadtripami na północ, poeksplorowaliśmy trochę pobliskie Pentland
Hills (na które można dotrzeć z Edynburga miejską komunikacją).
Wcale
nie trzeba jechać na północ, żeby poczuć górski klimat.
Małpki w drodze na Scald Law – najwyższy szczyt Pentland Hills.
Pogoda
była w kratkę, ale widoki przepiękne!
I
też wszędzie pełno wrzosów!
Drugi
roadtrip był dla mnie poniekąd powtórką z rozrywki, bo w Glencoe i Fort William
po raz pierwszy zawitałam na wiosnę rok temu – fotorelację można prześledzić tutaj.
Całą
drogę nam okropnie lało, ale w momencie gdy wjechaliśmy w dolinę, zaczęło się
rozpogadzać. Szkocja naprawdę musi odwzajemniać moje uczucie! A w drodze przez
dolinę szczególnie polecamy tę playlistę.
Do
Glencoe też mogę jeździć co roku. Nie wyobrażam sobie, żeby te dramatyczne
widoki mogły mi się kiedykolwiek znudzić.
Moich
towarzyszy podróży, którzy w Glencoe byli po raz pierwszy, zabrałam w krótki,
acz malowniczy spacer wąwozem do Lost Valley.
Widoki
niemalże jak z Jurassic Park.
A w
dolinie nawet pokazało się słońce!
Szczęśliwa
Ania!
Three
Sisters Pointview.
W
Fort William, nad jeziorem, zjedliśmy jedne z najlepszych fish and chips jakie
Szkocja ma do zaoferowania. Pychotka.
Trochę
Szkockiej gościnności.
Widok
z chatki mieliśmy przedni. Auto też sprawdziło się świetnie.
Wycieczka
na północ bez kominka to już chyba nigdy nie będzie to samo.
Drugi
dzień, z racji kiepskiej pogody w lwiej części przesiedzieliśmy przed kominkiem
i dopiero wieczorem wybraliśmy się na krótki spacer do Steall Falls.
Wanderer above the Sea of Fog, podejście
drugie.
Jurassic
Park vibes tak bardzo!
Gdzie
się nie obejrzeć, tam pięknie!
W
ostatni dzień wycieczki wybraliśmy się do Glenfinnan, ustrzelić zdjęcie Hogwart
ekspresu. Nauczona doświadczeniem z zeszłego roku, tym razem ustrzeliłam (przy
pomocy przyjaciół, ma się rozumieć) porządne zdjęcia.
I
zrobiliśmy sobie ten sam, malowniczy spacer.
Malownicza
przerwa w jeździe.
W
drodze powrotnej postaliśmy trochę w korku w Glencoe.
W
takich okolicznościach, to nawet korek wydaje się atrakcyjny.
Górskie
wakacje przed rzeczywistym powrotem do pracy, zakończyłam krótką wycieczką na Schiehallion,
z M i dziewczyną jego brata.
Pogoda
w kratkę zapewniła nam tęcze.
Ostatnie
podejście, mocno kamieniste, było fajnym wyzwaniem.
A
na szczycie, naturalnie, pizgało złem równo!
Nie
wiem kto i jak te wory z ziemią i kamieniami tam wyniósł: szacunek!
I
te moje cudowne wrzosy! Do zobaczenia za rok!
***Wszystkie wspomniane trasy odsyłają do ich opisu na stronie walkinghighlands, z której korzystam przy każdej wycieczce na północ.