20/12/2019

2019: Glencoe

Początkiem maja, razem z dwojgiem moich znajomych z Polski (którzy mają mocną zajawkę na Szkocję, bo to był już chyba ich piąty raz) pojechaliśmy na siedmiodniową wycieczkę w moje wymarzone Highlandsy.


No i co tu dużo gadać, Szkocja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła (o moich zachwytach nad Skye można poczytać tutaj). I po długiej, męczącej selekcji (bo zdjęć przywiozłam ze sobą kilkaset) mam dla was setkę (blogowy rekord) kadrów.



Pomysł na Glencoe zrodził się podczas jednego z moich spacerów po Cramond – wylądowałam wtedy na kawie i sconie w przeuroczej Cramond Falls Cafe, gdzie na półeczce we wnęce leżała ta mała książeczka. To na jej podstawie – i kilku sugestii mojego ulubionego Szkota – opracowałam cały wycieczkowy plan.


Inverness byłam po raz trzeci (drugi raz, żeby wypożyczyć auto), ale pierwszy raz zawitałam na tamtejszym przepięknym, wiktoriańskim markecie!


Na moście natrafiłam też na mojego ulubionego Scotta.


W drodze do celu (którym było położone niedaleko Glencoe Ballachullish – lokalizacja naszej kwatery) zatrzymaliśmy się na wizytę (moją drugą) w Urquhart Castle


…i w Fort Augustus, gdzie poza kanałem między jeziorami…



…znaleźliśmy mały przeuroczy sklepik z pamiątkami, który oferował nietuzinkowe kartki i pocztówki – jedno z moich absolutnych uzależnień jeśli idzie o zakupy.


Zahaczyliśmy też o Commando Memorial, skąd rozpościerał się niebrzydki widok na góry.



I zajrzeliśmy do Fort William, gdzie zjedliśmy dobry obiad (The Geographer, polecamy, smakowało nam na tyle, że wróciliśmy tam kilka dni później) i odkryliśmy ten stary kościół w którym mieściła się sala wspinaczkowa z małą kawiarnią. Tak też zresztą mnij więcej przedstawiał się nasz plan na kolejne dni: kawa, jedzenie i wspinanie się!


Po dotarciu do naszej kwatery zaparzyliśmy herbatkę i wypiliśmy ją w ogrodzie, na murku przy jeziorze, podziwiając malowniczy zachód słońca. Niebo!



Nasza chatka miała niewielki kominek z przygotowaną podpałką, więc każdego wieczoru w nim paliliśmy i popijając szklaneczkę whisky z colą, wpatrywaliśmy się w tańczące płomienie. Idealne zwieńczenie intensywnych, aktywnych dni!


21 pierwszy wiek!


Glencoe zachwycało już kilka kroków od Centrum Informacyjnego.


Po wjeździe do samej doliny po prostu opadła mi kopara.


Naszym pierwszym punktem tego słonecznego dnia była Lost Valley, do której przechodzi się przez malowniczy wąwóz.



Przepiękny spacer, dobry kadr praktycznie na każdym kroku!



Niesamowite miejsce, szczególnie w słoneczną pogodę, a tej nam szczęśliwie nie szczędzono.


Lunch zjedliśmy przy pobliskim jeziorze w dolinie, w towarzystwie owiec.


A potem ruszyliśmy zdobywać Papp of Glencoe. Na zdjęciu widać jezioro Linhe, przy którym (schowana za rogiem po lewej) stała nasza chatka.


Nie ma co kłamać, to był najbardziej wymagający szlak jaki podczas całej tej wycieczki zrobiliśmy. Umęczyliśmy się konkretnie.


Ale widoki wysiłek wynagrodziły.




Do domu wróciliśmy w samą porę na zachód, nieziemsko padnięci, ale to tyko wzmogło radość z ognia w kominku i whisky w szklance.


Następnego dnia z samego rana, korzystając z niezłej prognozy pogody, wyruszyliśmy podbijać najwyższy szczyt Szkocji. Chciałam coś skreślić ze swojej Bucket Listy.



Szlak jest długi i monotonny, ale przy dobrej pogodzie nietrudny.



Na widok odrobiny śniegu ucieszyłam się jak dziecko i obfotografowałam ją z każdej strony tylko po to…


…by kilka kroków dalej odkryć że jest go więcej. O wiele, wiele więcej.


Ba, na sam szczyt wchodziliśmy w gruncie rzeczy w śnieżnej zawierusze.



A tam czekał na nas ten najgorszy rodzaj szkockiego wiatru. Brr.


Ale razem z niezłymi widokami, więc nie wypada narzekać.







Świetny spot na lunch!




Po zasłużonym obiedzie w Clachaig Inn (całkiem niezłe Haggis Neeps & Tatties tam podają) przeszliśmy się jeszcze na krótki spacer po okolicy.




Prawdą jest, że Glencoe oferuje iście dramatyczne widoki!


Kolejnego dnia za cel obraliśmy sobie słynny wiadukt Glenfinnan, ale trochę się przeliczyliśmy: parkingi były zawalone po brzegi na godzinę przed planowanym przejazdem pociągu, więc zrezygnowani ruszyliśmy na wschód, zatrzymując się po drodze w co ładniejszych miejscach.



Co drugie jezioro wyglądało znajomo: jak ze scen w Potterze.



Jedną z najpiękniejszych niespodzianek było dla mnie Prince’s Cairn – punkt widokowy na zatokę, który absolutnie mnie zauroczył.



To tam po raz pierwszy sobie pomyślałam, że Szkocja to naprawdę moje miejsce i nigdzie indziej się już przeprowadzać nie chcę. Tu jest wszystko co kocham.





Ja i moi towarzysze podróży: Tomek i Renata (pozdrawiam!).



Arisaig zatrzymaliśmy się na późny brunch, a potem zrobiliśmy drugie podejście do słynnego wiaduktu – na powroty przejazd pociągu.


Tym razem parking znaleźć się udało (nigdy wcześniej miejsce parkingowe nie wywołało we mnie tyle radości), ale pociąg okazał się porażką – w Mallaig (stacji docelowej) pociąg nie ma bowiem gdzie wykręcić, więc w drodze powrotnej ciągnięty jest przez elektryczną lokomotywę i para puszczana jest wyłącznie dla picu – więc i w przeciwną stronę.


Ale nie było co płakać nad rozlanym mlekiem: przeszliśmy się na spacer…


…szukać lepszych ujęć na następny raz. Bo ja tam jeszcze wrócę.




Jak tu się nie zachwycać!





Mówcie co chcecie, szkocki klimat jest nie do podrobienia.


Tym niewielkim niebieskim pojazdem pokonałam łącznie 468 mil!


Niektóre fragmenty drogi do latarni w Ardnamuchan (najbardziej wysunięty na wschód punkt Szkocji) były nie lada wyzwaniem, ale zawsze malowniczym.




Pod samą latarnię dotarliśmy tuż przed zachodem słońca, więc trafiło nam się bardzo dobre światło.





Zdecydowanie warte zachodu!


Ostatniego dnia przeszliśmy się na spacer po Glencoe (na które składa się w zasadzie jedna ulica) – w tle widać Papp of Glencoe na które wspięliśmy się pierwszego dnia.


Urokliwa, mała wioska.


Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną do Inverness, odbyliśmy jeszcze ostatnią wędrówkę w dolinie, prosto przez Devil’s Staircase (która wcale taka upiorna nie jest). Na powyższym zdjęciu można dostrzec nasze małe, niebieskie auto.



Jak się okazuje, West Highland Way (do której prowadzi Devil’s Staircase) jest do pokonania rowerem.


Zachwyt za zachwytem, Glencoe zdecydowanie skradło kolejny kawałek mojego serca.



Serio, nawet przejazd przez dolinę autem w drodze gdzieś indziej zapiera dech w piersiach. Przewodniki nie kłamią: Glencoe jest  jednym z najpiękniejszych punktów Szkockich highlandsów (nie żebym się na nich szczególnie znała…).



To dramatyczne niebo!



W widocznej na zdjęciu dolinie byliśmy pierwszego dnia.







Już się nie mogę doczekać, aż znowu założę moje wycieczkowe buty i ruszę eksplorować resztę Glencoe, bo mam w planach wrócić tam w nowym roku!