13/12/2019

Najlepszy czas w życiu

Nie pamiętam od kogo usłyszałam to po raz pierwszy, ale przez jakiś czas dane mi było wierzyć, że najlepszy czas w życiu to liceum. No więc czekałam na to liceum jak na zbawienie. Tyle się przecież miało wydarzyć, tyle odmienić! A zmieniło się w gruncie rzeczy niewiele i zamiast z rozrzewnieniem, wspominam liceum raczej pod kątem cennych lekcji o tym, czego lepiej unikać. Potem ktoś wspomniał, że studia, studia to najlepszy czas w twoim życiu! Z perspektywy, owszem, był to świetny, ale dość burzliwy okres, który też bardziej wspominam z wdzięczności do życiowych lekcji niż jakiś niezapomnianych doświadczeń.
Gdyby ktoś mnie dziś zapytał o najlepszy czas w moim życiu, odpowiedziałabym, że to tu i teraz.


Czytając niedawno książkę o moich bohaterach, zrozumiałam pewną prostą, życiową zależność: ludzie którym się poukładało (czy też raczej sami sobie poukładali) i prowadzą satysfakcjonujące ich życie, będą powtarzać że czasy szkolne były chujowe, a ludzie którzy nie bardzo radzą sobie z dorosłym życiem, których odpowiedzialność przerasta albo w ogóle łamie, będą szli w zaparte, że czasy szkolne to był najlepszy czas w ich życiu: bo taki beztroski i pełen kolorów! Ja życia może nie mam jakoś szczególnie poukładanego (wręcz przeciwnie), ale u mnie w głowie od jakiegoś czasu panuje jakiś taki większy porządek i zdecydowanie bliżej mi do stwierdzenia, że (przynajmniej w perspektywie mojego życia do tej pory) czasy szkolne nie były niczym wyjątkowym. Im od nich dalej, tym lepiej.
Jeszcze jakieś trzy lata temu pewnie odpowiedziałabym, że najlepszym czasem w moim życiu była praca Havanie, bo wtedy jeszcze dawałam się zjadać od środka – i to łapczywymi kęsami – tęsknocie za tym, co wiedziałam, że już nie wróci. Za zmęczonym, pijackim śpiewem idioty z drugiego końca świata o piątej nad ranem i tym felernym, wiecznie psującym się piecem, który pewnie już dawno wymieniono. Napisałam sobie wtedy w pamiętniku, że przeżyłam już w swoim życiu cudowne, niepowtarzalne momenty, do których wiem, że będę tęsknić całe życie. I jako że należę do dość sentymentalnych osób, jest w tym stwierdzeniu dużo prawdy: tęsknię, owszem, ale o wiele ostrożniej niż w momencie gdy zapisywałam to nieco zrozpaczone zdanie.
O tym, że pamięć jest ważnym elementem budulcowym nas samych i że warto mądrze pamiętać pisałam nie tylko tutaj, ale i w mojej pracy magisterskiej. Lubię utrwalać (co wyraźnie widać po mojej zajawce na zdjęcia i pamiętnik) i lubię wracać do tego co było – najczęściej żeby docenić, albo wyciągnąć jakieś nowe wnioski, przypomnieć sobie ważne lekcje. W tych sentymentach czai się jednak coś bardzo niebezpiecznego.  Bo o ile tęsknota jest ludzką rzeczą, to nie należy się jej kurczowo łapać – to ostra brzytwa. Jest spora różnica między mądrym pamiętaniem (czy wspominaniem), a nieustannym w przeszłości nurkowaniem. Życie tym co było, nie jest życiem, tylko przeklinaniem teraźniejszości, która ma z kolei magiczną moc rujnowania twojej przyszłości.
Czas ma bowiem to do siebie, że się nie powtarza. Można powtarzać błędy, mechanizmy, zachowania, ale nie można powtórzyć niczego dokładnie tak, jak już raz się wydarzyło. Miejsca, które nosiły kiedyś miano twoich, już nie są tymi samymi miejscami. Z niektórymi ludźmi nie zbudujesz już takiej relacji jak kiedyś, niektórych być może już nawet nigdy więcej nie zobaczysz. Ale czy to źle? Można się w tym doszukiwać albo osobistego końca świata, albo szansy na zbudowanie czegoś nowego. Ja optuje za tym drugim. Jasne, wciąż jest mi smutno, gdy coś się kończy, rozpada, znika, czy zmienia nie do poznania. Ale nie czynię już z tego końca świata, bo wiem, że taka jest kolej rzeczy: życie toczy się dalej i tylko ode mnie zależy jak je będę dalej nawigować. Nie boję się odpuszczać i ruszać do przodu, po nowe.
Nigdy zresztą nie miałam szczególnie mocnej potrzeby do czegokolwiek wracać, czegokolwiek w swojej przeszłości zmieniać, naprawiać. Niczego w swoim życiu nie żałuję. I nie wynika to wyłącznie z pragmatycznego punktu widzenia – myślę że nawet gdyby było to możliwe, wciąż niczego bym nie zmieniła. Bo wyraźnie widzę, że każda najmniejsza rzecz w moim życiu miała jakieś znaczenie, doprowadziła mnie dokładnie tu, gdzie jestem. A ja bardzo lubię to miejsce. Jasne, rozpoznaję swoje błędy (szczególnie w kontaktach z innymi ludźmi), ale traktuję je jako niezbędne życiowe lekcje: nic mniej, nic więcej.
Więc tak: mój najlepszy czas w życiu jest tu i teraz. I mam nadzieję, że zawsze już będzie. Niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę, a przecież najlepszy czas w naszym życiu zawsze dzieje się tu i teraz. Uwielbiamy przyozdabiać to co było welonem perfekcyjności. A prawdziwą sztuką jest dostrzec tą perfekcyjność w momencie jej trwania. Świadomie się nią rozkoszować. Fajnie jest kolekcjonować dobre wspomnienia (jestem w tym absolutnym mistrzem), ale jeszcze fajniej jest się cieszyć teraźniejszością. Co proste bynajmniej nie jest, ale na pewno warte zachodu.