07/12/2019

2019: Piątka listopada


1.    Jeszcze kilka lat wstecz z pasją nienawidziłam listopada. Wydawał mi się najbardziej depresyjnym i nijakim miesiącem w całym roku. Odmienił to koncert Muse w Łodzi (w 2012) – od tamtej pory nie było listopada, w którym nie działoby się coś naprawdę fajnego. Ba, przez ostatnie dwa lata nie było miesiąca, w którym nie miałabym za co być sobie i życiu wdzięczna. Dziś już nie potrafię wskazać ulubionego miesiąca: każdy jeden ma w sobie coś, co bardzo lubię. Bo mój rok wreszcie podporządkowany został rytmowi, który wypływa gdzieś tam z głębi mnie samej, a nie wszystkiego i wszystkich wokół. O czym krótki post wyprodukowałam ostatnio tutaj.



2.  To było moje piąte podejście do NaNoWriMo, pierwsze zakończone sukcesem. Co prawda, wbrew ogólnemu zamysłowi, nie szkicowałam pierwszej powieści, ale ze cel obrałam sobie pisanie przynajmniej 500 słów dziennie, czegokolwiek: pamiętnika, fikcji, tekstów na bloga. Bardziej niż na realizacji jakiegoś konkretnego projektu, zależało mi na wyrobieniu sobie zdrowego nawyku pisania. I chyba się udało, bo mimo że listopad już minął, nie ma dnia, żebym czegoś nie zapisała. Zresztą dumna z siebie jestem, bo mój zamierzony cel 15,000 słów przekroczyłam o prawie 4,000, a to pomogło mi nieco zminimalizować zaległości w pamiętniku i zrobić jako-takie porządki w folderach z napoczętymi pomysłami. No i znowu czuję się kreatywnie produktywna.



3.  W październiku z wizytą przybył do mnie Kuba, więc w listopadzie nie mogło zabraknąć Moni - następnym razem wrócą do Szkocji już razem, mam nadzieję. Nie ma w moim życiu kobiety która wiedziałaby o mnie więcej niż ona. Znamy się przeszło 15 lat, przyjaźnimy od co najmniej 12 i trudno mi sobie wyobrazić życie bez tego oszołoma w pakiecie. Monię przegoniłam po klasykach, zarażając swoją niesłabnącą, a wręcz przybierającą na sile, miłością do poszczególnych miejsc i ludzi. Wiem, że pisałam to już tutaj nie raz, nie dwa i nie trzy, ale naprawdę: za każdym razem jak ktoś tu do mnie przyjeżdża, zachwyca się i wpada w dołek, gdy musi wracać, z podwójną siłą cieszę się, że ja wyjeżdżać nie muszę. Że mogę to miejsce nazywać domem.


4.  Nie powiedziałabym, że kiedykolwiek byłam szczególnie pesymistyczną osobą, ale mój optymizm na pewno przybrał na sile odkąd przeprowadziłam się do Szkocji. Częściowo nauczyło mnie tego otoczenie, a częściowo nauczyłam się tego sama. Wciąż miewam oczywiście gorsze okresy, złe dni i obezwładniające wątpliwości, bo nie o to w życiu chodzi, żeby ich za wszelką cenę unikać. To moje podejście do nich jest teraz zupełnie inna bajka niż kiedyś. Bo świat może i jest popieprzony, społeczeństwo coraz bardziej ogłupiałe, planeta na skraju wyczerpania, a człowieczeństwo w przerażającej większości nieporadnie bierne, ale to wcale nie znaczy, że sama powinnam się zlać z tłumem i zostać pasywną pesymistką. Wyrobiłam w sobie optymizm, to na pewno, a i dalej mocno cisnę w życiową aktywność. Polecam wszystkim.


5. Druga połowa listopada to pierwsze nieśmiałe wypady na świąteczny market, który w tym roku jest o wiele, wiele większy, choć z tak samo, ma się rozumieć, przesadzonymi cenami. Większość powie, że to tandeta niewarta zachodu, ale ja tą świąteczną tandetę strasznie lubię i nie zamierzam się tego wstydzić. Światełka, świeczki, choinki, chłód za oknem, grzaniec czy gorąca czekolada w łapkach i zapach pomarańczy! Jak jeszcze jest z kim po tym markecie chodzić to już w ogóle grudniowa bajka!