23/11/2019

You are my Muse

Trochę z opóźnieniem, ale przedzieram się przez depresję po-koncertową. Przecież widziałaś to samo show 6 razy, jak ci się nie znudziło? Pytają nieświadomi nałogowych realiów znajomi – zdecydowanie wolę tych, którzy na moje plany zakupu nowego komputera śmieją mi się w twarz, bo przecież zanim cokolwiek odłożę, Muse pewnie znowu coś ogłosi, he he. Wiecie, moja nowa znajoma z Australii też wyjeżdżała do Europy z naiwnym założeniem, że jak ich przedawkuje to jej się znudzi i wypadną z krwiobiegu, a wracała w jeszcze gorszym stanie, bo przez przypadek została ćpunem pierwszego rzędu (ups, ale nie, nie jest mi przykro). To po prostu nie jest coś, czym można się znudzić. Myślicie, że jak ćpun weźmie heroinę 15 razy to po raz 16 już nie sięgnie, bo “mu wystarczy”?


No więc w drodze do pracy, wsłuchując się w jedną ze starych płyt, snując refleksje nad mijającym właśnie rokiem i moim życiem tak w ogóle (deszczowa pogoda tym refleksjom bardzo sprzyja), pomyślałam sobie, że większość moich życiowych zasad i drogowskazów (o których niejednokrotnie tu pisałam) można by cytować tekstami Muse.
Czemu by więc ich tu nie zebrać?

Na Kopalni pojawił się nawet post pod tym samym tytułem. To jedna z moich głównych dewiz życiowych. Według niektórych doprowadzi mnie to donikąd, ale ich nie słucham. Prawda jest bowiem taka, że jak już raz zasmakujesz tej zajebistości – w jakiejkolwiek sferze: towarzyskiej, muzycznej, czy wyjazdowej – to nie będziesz w stanie zadowolić się byle czym. To taka magiczna granica, po której przekroczeniu jak kochać to księcia, a jak kraść to miliony! Jak już żyć to tylko pełną piersią. Cisnąć po więcej, a nie zadowalać się tym, co akurat jest pod ręką, bo przecież może być gorzejJasne że może, ale to wcale nie znaczy, że z automatu masz się godzić na zastane gówno. Znacie mnie: jestem zwolennikiem aktywizmu. A odkąd nie schodzę poniżej pewnych standardów – zarówno w stosunku do siebie, jak i innych – jakość mojego życia wyłącznie się poprawia. Serio, tak trzeba żyć!

To był pierwszy tekst z piosenki Muse (bo to i jedna z pierwszych piosenek jakie usłyszałam), o którym pomyślałam: no przecież to kropka w kropkę o mnie! Moją fabryczną, domyślną reakcją na wszystko jest – i zawsze był – wkurw. Mniej lub bardziej świadomie zawsze wolałam (i wciąż wolę) wentylować złość, niż zapadać się w największy dół. Taki mechanizm obronny, pancerna skorupa dla mojej wewnętrznej nadwrażliwości, utrzymująca mnie na granicy zdrowia psychicznego. Tak już mam, że okazjonalnie wpadam w małe histerie. Ale wierzcie mi na słowo: da się z tym żyć.

Jasne, wszyscy jesteśmy różni, i to samo w sobie jest piękne, ale wierzę też, że na poziomie metafizycznym łączy nas jakieś wewnętrzne, uniwersalne człowieczeństwo. Że o ile życiowe sytuacje są nie do powtórzenia, a cudze myśli nie do odgadnięcia, to wrażliwość, emocje i uczucia są u gruntu uniwersalne. Dlatego właśnie wcale nie musisz przeżywać dokładnie tego samego co inni, żeby pojąć przez co przechodzą. Wcale nie musisz przechodzić przez to samo piekło, żeby potrafić je zdefiniować, czy w życiu innych zlokalizować.

To cytat, który przez kilka dobrych lat widniał nad moim łóżkiem i praktycznie jedyny, który mogłabym na sobie wytatuować (najlepiej na żebrach, na pamiątkę obijania się o barierkę w ramach wykrzykiwania tych właśnie słów – to zawsze jest punkt kulminacyjny każdego koncertu). Choć o to, co nazywamy marnowaniem czasu, można by się długo i zaciekle kłócić, z wiekiem, doświadczeniem i postępującą samoświadomością moja tolerancja na ów marnowanie drastycznie spadła. Nie mam czasu na byle-jakich ludzi, byle-jakie relacje, byle-jakie jedzenie i byle-jaką codzienność. Życie mamy jedno, i wcale nie jest ono długie – i im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej.

Fajnie jest mieć marzenia, wierzyć w wytarte frazesy i pruć do przodu na przekór wszystkiemu i wszystkim, ale dobrze jest też, a w zasadzie najlepiej, zachować w tym wszystkim jakąś równowagę. Jak lubię bujać w obłokach, wybiegać w przyszłość, nadinterpretować i pisać dzikie scenariusze, tak też całkiem twardo stąpam po ziemi. Nie lubię siebie samej oszukiwać (a zwykłam to robić nagminnie). Magii wolę szukać w codziennych drobnostkach niż jakiś wielkich wyobrażeniach daleko mijających się z zastaną rzeczywistością. Co słusznie wymogła na mnie samoświadomość.

Tak jak problem, piękno i wielkość, również uczucia są pojęciem względnym. Ból, wyimaginowany czy fizyczny odczuwany jest dokładnie tak samo. Prawdziwe czy nie, wszystkie uczucia są tak samo ważne i nie powinny być lekceważone. I traktowania ich poważnie powinniśmy wymagać nie tylko od ludzi wokół, ale i od samych siebie. Bo ileż to razy próbujemy sobie racjonalizować własne położenie, zbywać problem, dzielnie udając, że to nas nie dotyczy, że przecież wszystko w porządku? Dajmy sobie być zwykłymi, wrażliwymi, potrzebującymi pomocy i zrozumienia, ludźmi.

And I’ve had recurring nightmares that I was loved for who I am
And missed the opportunity to be a better man
To może nie tyle drogowskaz co po prostu myśl warta jakiejś głębszej refleksji. Bo o ile dobrze jest być kochanym i akceptowanym za to kim się jest, to czy to rzeczywiście w jakimś stopniu nie powstrzymuje nas to od sięgania po więcej? Od rozwoju, starania się bardziej i mocniej? Wiele się dziś mówi o akceptacji samego siebie, ale chyba nie powinno się tego robić kosztem własnego rozwoju i zdrowego rozsądku.