06/11/2020

Inwestycje i transakcje

Mój przyjaciel uważa, że jestem potwornie cyniczna, bo kiedyś mu powiedziałam, że dla mnie każda relacja to swoistego rodzaju transakcja. Zestawienie kosztów i inwestycji. Oponował ostro, ale mojego zdania nie zmienił. I wątpię czy ktokolwiek, kiedykolwiek je zmieni. Cynizm czy pesymizm, jak zawsze rozchodzi się tu o definicję i jej rozumienie.  



Przyznam szczerze, że gdy pierwszy raz tak pragmatycznie o relacjach (wszelakich) pomyślałam, też w pierwszym odruchu mną wstrząsnęło, szczególnie że całe życie miałam się raczej za niepoprawną romantyczkę (stąd między innymi mój nieco żenujący, blogowy pseudonim). Transakcje? Koszty? Inwestycje? Jak można tak oschle mówić o ludzkich relacjach i uczuciach!? Ale im dłużej się nad tym zastanawiałam (a uwierzcie, ja naprawdę chorobliwie wszystko analizuję), tym bardziej przyznawałam samej sobie rację. Każda relacja jest jak transakcja, tylko waluta jest tu inna niż pieniądz.

Miłość z definicji jest, lub chociaż być powinna, bezinteresowna – i z tym kłócić się nie zamierzam; uczucia to dla mnie sprawa często nieodgadniona i zupełnie pozbawiona logiki. Ale związek, nawet na bazie tej bezinteresownej miłości budowany, już bezinteresowny nie jest. Co też wynika z jego definicji: sam fakt istnienia dwóch stron i budowania czegoś między nimi, tę bezinteresowność niweluje. Zdrowa, zrównoważona relacja między ludźmi – jakakolwiek, nie tylko romantyczna – to transakcja odpowiedzialności z obu stron. Inwestujemy w nią uczucia, czas, wysiłek, energię, swoją wrażliwość: wszystko to, czego nikt nam nie zwróci, a co jest w życiu ważne, jeśli nie najważniejsze. I świadomość tego wcale nie czyni cię zimną, pozbawioną jakichkolwiek uczuć suką (tudzież zbolałym chujem). Wręcz przeciwnie, sugeruje raczej, że dobrze znasz swoją wartość, masz swoje priorytety i granice (które szanujesz), i bierzesz pełną odpowiedzialność za swoje uczucia, decyzje i wybory (co, dla mnie osobiście, jest, póki co, najtrafniejszą definicją świadomego życia).

Może ci się to wydawać niemożliwym: brać odpowiedzialność za własne uczucia? Jak? Przecież one często przychodzą znikąd i pochłaniają nas w całości! Być może, ale to jak na nie reagujemy i jak one wpływają na nasze życie i najbliższe otoczenie już jak najbardziej leży w naszej mocy i jest naszą odpowiedzialnością. Nie znoszę tego bzdurnego założenia, że jak raz cię strzała amora trafi, to z automatu tracisz całą kontrolę. No kurwa nie, po to mamy mózg, świadomość i umiejętność myślenia, żeby te uczucia w jakimś stopniu właśnie kontrolować! Nie mówię, że mamy je tłumić za wszelką cenę (bo to też nie jest zdrowe), ale nie dajmy się im zwariować. Najważniejsze jest, jak zawsze, wyrobienie jakiejś zdrowej równowagi.

Jakkolwiek oschle to brzmi, wierzę, że uczucia same w sobie niewiele znaczą. Że to w naszej mocy leży jak i czy w ogóle bierzemy je pod uwagę. To my sami (choć często podświadomie) nadajemy im sens i wartość, pozwalmy im znaczyć wszystko albo nic. Jakoś wyjątkowo szybko zapominamy, że jako pełnowymiarowa i świadoma istota ludzka, jesteśmy czymś o wiele więcej niż tylko naszymi (szczególnie romantycznymi) uczuciami.

Nie mówiąc już o tym, że żeby uczucie miało szansę na szczęśliwe rozwinięcie, potrzeba chęci i wysiłku z obu stron. I gdy mówię wysiłek, wcale nie mam na myśli, że to ma być coś cholernie trudnego, coś co spędza ci sen z powiek i czyni cię nieszczęśliwym. Zdecydowanie nie: to czerwone światło i dość wyraźny sygnał żeby się ewakuować. Ale trzeba mieć na uwadze, że każda wartościowa i długotrwała relacja wymaga zrównoważonej współpracy. Że będzie się zmieniać i ewoluować. Że przechodzić będzie przez różne etapy, również przez bardziej wyboiste odcinki drogi, które nierzadko będą tej relacji testem. Ja osobiście wierzę, że jeśli chęci i wysiłek są po obu stronach, to przez wszystko można przejść razem: przegadać, przepracować, przetrwać i ba, jeszcze coś dobrego z tego na przyszłość wynieść. Innymi słowy: dobrze zainwestować i na tej transakcji zarobić. Z korzyścią dla obu stron.

Mało to romantyczne i boleśnie wręcz pragmatyczne, ale osobiście uważam, że udany związek to coś więcej niż tylko uczucia, a miłość to zawsze wybór, nawet jeśli podświadomy. Tak, jasne, uczucia są super (i w budowaniu relacji bardzo ważne), ale nie samymi uczuciami żyje człowiek. Co prawda trzeba się samemu kilka razy sparzyć, żeby to do ciebie dotarło, ale jak już raz odrobisz tę lekcję, to zaczynasz wybierać lepiej. Inwestujesz tam, gdzie wiesz, że inwestycja ci się zwróci i przyniesie coś więcej niż chwilową ekscytację powodowaną niekontrolowaym napływem endorfin. Bo wreszcie budujesz coś, co ma ręce i nogi oraz realne szanse na przetrwanie poza twoją głową.

Jako człowiek który bardzo dużo czasu spędza we własnej głowie (i ma masakryczne tendencje do nadinterpretacji), konieczne dla mojego zdrowia psychicznego są tak zwane „reality checks”. Które musiałam sama sobie wypracować.

Jeśli czegoś się rzeczywiście przez ostatnie 10 lat nauczyłam, to że przesadne romantyzowanie uczuć ma najczęściej zgubne skutki. Nie znaczy to, że nie ma już we mnie ani krzty romantyzmu (wręcz przeciwnie, czasami wciąż samą siebie potrafię jego nadmiarem zażenować); ja po prostu, obok bujania w obłokach, lubię też twardo stąpać po ziemi. Łączę ten swój romantyzm z rozwagą i trzeźwym myśleniem – wbrew pozorom one wcale się nie wykluczają. Wręcz przeciwnie, tylko w duecie przynoszą satysfakcjonujący efekt.