11/12/2020

Seriale 2020

Zeszłoroczne zestawienie tutaj. Reszta pod tagiem „serial”.



Nie ma co ukrywać: w tym roku zdecydowanie nie brakowało mi czasu na oglądanie, szczególnie że zamieszkałam z kinomanem, który postawił w salonie telewizor. Seriali wciągnęłam w tym roku nadzwyczajnie dużo i mogłabym się tu o nich rozwodzić bez końca. Nie jestem jednak sadystką i prezentuję tylko pięć wybranych (i według mnie najlepszych) tytułów, jakie w tym roku obejrzałam. Nie ma wśród nich żadnego następcy Fleabag (ale trudno, żeby arcydzieła zdarzały się co chwilę) i są spore szanse, że większość wspomnianych tytułów jest wam już dobrze znana, ale tradycja to tradycja i zestawienie na koniec roku musi być.

 

Zanim jednak zacznę się rozwodzić nad konkretnymi tytułami, wspomnę krótko o dobrych kontynuacjach: Anne with an E (sezon 3) wciąż trzyma poziom ciepłej, ujmującej bajki o ludzkiej życzliwości i prostym życiu pełną piersią, sama przyjemność. Czwarty sezon The Crown też niewiele odstawał od poprzednich, dobrze się go oglądało, nawet jeśli historyczna akuratność dość mocno kulała, a wykreowana Margaret Thatcher większość strasznie wkurwiała (mnie akurat nieszczególnie). Sex Education (sezon 2) wciąż bawi i to wcale nie bezrefleksyjnie, ba, rzekłabym nawet, że drugi sezon walił tematami z grubej rury, czym zdobył mój szacunek; miejmy nadzieję, że nie przedobrzą tego trzecim sezonem, bo odnoszę wrażenie, że jeden odcinek więcej i na dwóch mogłoby się skończyć. The End of the F***ing World (sezon 2) połknęłam na raz i się nie zawiodłam: owszem, świeżość i oryginalność bijąca z pierwszego sezonu nieco uleciała, ale pociągnięta historia wciąż była zabawna, niegłupia, wciągająca i przyjemnie łapiąca za serce (i mam nadzieję, że nie spieprzą tego żadną kontynuacją). Plus jestem zakochana w ścieżce dźwiękowej!

 

Normal People

Najpierw przeczytałam książkę: podobała mi się, bo dawno nie czytałam czegoś tak ulotnie prawdziwego, ale po ekranizacji nie spodziewałam się fajerwerków, bo z przenoszeniem narracji na ekran bywa przecież różnie. Zostałam jednak pozytywnie zaskoczona: z seansu wyniosłam więcej niż z lektury. Gatunkowo to romans, ale bynajmniej nie pospolity i po brzegi wypełniony przytłumionym, wewnętrznym dramatem. W trakcie czytania niemiłosiernie irytowała mnie nieudolność komunikacji między bohaterami, ale jak to ktoś gdzieś słusznie zauważył: to właśnie ta ułomność najbardziej w nas rezonuje. Oglądając miałam dla bohaterów nieco więcej empatii i zrozumienia, co otworzyło przede mną cały nowy poziom tej historii. Może to kwestia odpowiedniego wyczucia czasu, ale jest tam tyle drobnych niuansów, spojrzeń, ulotnych połączeń! Każda najnudniejsza nawet scena zdawała się coś nowego wnosić, uzupełniać, wypełniać emocjami. Wszystko było tam po coś. Nie spodziewałam się aż 12 odcinków, ale że trzymają się 30minutowych ram, ogląda się dobrze. Wciągnęłam na raz.

 

Years and Years

To takie bardzo aktualne i realistyczne Black Mirror oczami brytyjskiej rodziny z klasy średniej. Maluje alarmująco prawdopodobną przyszłość, której część już się na naszych oczach rozgrywa. Ze współlokatorem w lockdownie połknęliśmy to na raz. Pierwsze pięć odcinków: absolutny zachwyt, byłam gotowa okrzyknąć go najlepszym serialem ostatnich lat, zaraz po Fleabag. Choć najbliższą przyszłość maluje w ciemnych barwach i jest to bardziej dramat niż komedia, to nie stroni od groteski. Świetnie napisane postacie i dialogi, fajne tempo, dobrze budowane napięcie – nie było się czym znudzić. Ale to wszystko do czasu, bo ostatni odcinek wprowadził nas w totalne osłupienie. O ile jeszcze kilka nadmiernie pozytywnych akcentów i na siłę wrzuconych sugestii można by było im wybaczyć, to ostatnie 10 minut zabiło cały klimat. To było jak oglądanie zupełnie innej produkcji, z kompletnie innego gatunku, z kompletnie odmienną atmosferą. Tandetną. Może jesteśmy dwójką cynicznych gburów, ale po tak świetnym, ciężkim rozwinięciu, ta sztuczna potrzeba pełnego nadziei zakończenia była kompletnie nierealistyczna. Twórcom jakby zabrakło jaj, żeby pociągnąć to w kierunku, w którym dali nam wierzyć, że zmierzają.

Ale bez tych ostatnich 10 minut: naprawdę świetny serial!

 

may destroy you

To nie jest lekki serial, ale ma w sobie wszystko to, co absolutnie uwielbiam: dobrze napisanie i psychologicznie poprowadzone postacie, charyzmę (tj. nie tylko dobrą, ale i ciekawie przedstawioną historię), odpowiednie tempo, dużo koloru i, mimo ciężkiego tematu, sporą dozę humoru. Serial świetnie obrazuje dzisiejsze podwójne standardy i kulturę w dużej mierze zafiksowaną na punkcie seksu (pod absolutnie każdą postacią). Dużo tu traumy, represji i próby radzenia sobie ze złym dotykiem. Łatwo jest mi sobie wyobrazić, że nie wszyscy będą w stanie spokojnie to oglądać: niemniejednak bardzo polecam.

 

Derry Girls

Jeśli tak jak ja jesteś wielbicielem wysp, Derry Girls i ich lekko przerysowana irlandzkość cię zachwycą! Przezabawny, lekki i przyjemny, a przy tym wcale nie taki znowu absurdalnie głupi (choć od absurdu bynajmniej nie stroni). Krótki i zwięzły w formie, do obalenia przy śniadaniu, kolacji lub w przerwie między przykrymi obowiązkami. Świetnie się go słucha (bo akcenty) i cudownie się na niego patrzy: sceneria i zdjęcia robią swoje.

 

Fargo

Do amerykańskich seriali dość trudno mnie dziś przekonać, dlatego najchętniej oglądam je w towarzystwie. Madmen mi się całkiem podoba (szczególnie 5 sezon), ale niekoniecznie spieszyłabym się go polecać, podczas gdy Fargo już po kilku odcinkach mnie zauroczył. Mogę nie być fanką Amerykańskich realiów, ale groteskę przemieszaną z dramatem cenię sobie w szeroko pojętej sztuce i rozrywce od zawsze. Fargo jest świetnie obsadzone, ładnie nakręcone i niegłupio napisane. Trochę mnie drażnią bijące po oczach oczywistości – tak jakby każdy widz był kompletnym idiotą i potrzebował co najmniej potrójnego alarmu / przypomnienia, że coś jest nie tak – ale przyjmuję to na klatę jako typowy amerykanizm i wybaczam. Trochę wbrew sobie chodzę teraz wszędzie beznamiętnie powtarzając ‘oh jeez’. Bo tendencję do amerykanizmów w mowie też mam, niestety, od zawsze.

 

Na koniec pozwolę sobie napomknąć: z głośnych tytułów wszyscy zdają się ostatnio piać nad The Queen’s Gambit – mnie się podobało, ale z krzesła nie spadłam, więc do polecania się jakoś bardzo nie palę. Z mini seriali prędzej poleciłabym Des, ale tutaj z kolei przemawia przeze mnie jawna stronniczość, bo od lat jestem psychofanką Davida Tennanta. Na pewno za to warto zobaczyć Unorthodox – nie jest to serial ani łatwy, ani przyjemny, ale bardzo ciekawy i realistycznie przedstawiający to specyficzne, ortodoksyjne środowisko. 

 

A was co wciągnęło (czy może raczej odciągnęło od przykrych realiów) w 2020?