16/04/2019

Winny czy niewinny

Nie ma co kłamać, lubię mielić kontrowersyjne tematy. Ostatnio na topie jest (była?) dyskusja domniemanej pedofilii Michaela Jacksona, wywołana głośnym dokumentem Leaving Neverland. Do tej pory „król popu” był mi kompletnie obojętny. W fazę zainteresowania muzyką weszłam na krótko przed jego śmiercią, więc poza jego nietuzinkowym wyglądem i kilkoma hitami, które zna każdy, niewiele o nim wiedziałam. Obiła mi się o uszy jego głośna śmierć i to by było na tyle. O wspomnianym dokumencie dowiedziałam się z social mediów, wspomniałam w pracy, sama obejrzałam i zaczęły się dyskusje. Cywilizowane, bo nie mam w otoczeniu żadnego psychofana Jacksona (jedynym hardkorowym fanem czegokolwiek w pracy jestem aktualnie chyba tylko ja). Po kilku dniach tego mielenia uznałam, że te kontrowersje oferują wiele więcej tematów do dyskusji niż samo pytanie czy Jackson faktycznie był pedofilem (bo tego jednoznacznie dowieść nie sposób).


Rozumiem, że rzecz wzbudza duże emocje – dlatego i mnie zainteresowała. Jak najbardziej uważam, że takie sensacje są nam, jako globalnemu społeczeństwu, bardzo potrzebne. Pod warunkiem jednak, że zostaną odpowiednio przetworzone. Świadomość tego, jak okropną i dewastującą życie zbrodnią jest pedofilia, powinni mieć wszyscy. Nie powinno być na nią żadnego przyzwolenia, winni powinni być karani, skutecznie izolowani od potencjalnych ofiar, ale i leczeni (bo jakby nie było, to są zaburzenia psychiczne).
Argument, że nie powinno się oskarżać człowieka, który nie żyje i nie może się już obronić, jest dla mnie bzdurny. Owszem, nie wykluczam, że wszystko to jest jednym wielkim skokiem na pieniądze, zarówno ze strony ofiar jak i obrońców. W dzisiejszych czasach niemalże wszystko jest kwestią pieniędzy i nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej. Nie uważam tego jednak za jedyny czynnik i skłonna jestem go zwyczajnie zignorować. Fakt, że to osoba publiczna, „król popu”, którego (często bezkrytycznie) uwielbiają miliony, a słuchają (często mimowolnie) wszyscy, raczej optuje za tym, żeby sprawę nagłośnić. Bo jeżeli ma nastąpić jakiś przełom w spojrzeniu na ofiary pedofili i ich oprawców, to właśnie dzięki osobie o tak niewyobrażalnym zasięgu. Jestem przekonana, że gdyby to był jakiś zwykły, przeciętny, choć dobrze zarabiający człowiek, nie wywołałoby to międzynarodowej dyskusji. Więc tak, dobrze się stało, że film powstał i dyskusja wrze (lub wrzała).
Dobrze się też stało, że autobusy w Londynie wycofały reklamy jednoznacznie wspierające (czy nawet promujące) jego niewinność – ktoś słusznie zwrócił uwagę, że winny czy niewinny (a podkreślam, tego nikt nie wie na pewno), sygnał wysyłany do ofiar z rozsianych po mieście autobusów był jeden: że nie warto się otwierać, przyznawać, walczyć o siebie, lepiej siedzieć cicho, bo przecież i tak nikt ci nie uwierzy. A to ostatnie, czego ofiara potrzebuje: duszenia tego w sobie i pozwalania by rządziło to, bez jej czynnego udziału, podświadomie, jej życiem.
Rozumiem jednak też trochę tych zagorzale broniących go fanów. Wiem bowiem doskonale co to znaczy kochać czyjąś twórczość niemalże nad własne życie. Doskonale rozumiem to metafizyczne połączenie na linii artysta-fan. Ba, pierwsze co sobie pomyślałam (jako hardcorowyfan) to co ja bym zrobiła, gdyby takie coś wypłynęło na światło dzienne o moim największym idolu. Trudno to sobie wyobrazić, bo jak przełknąć cios takiego kalibru? Na pewno też krzyczałabym, że jest niewinny dopóki nie udowodnią inaczej, ale czy byłabym o tej niewinności święcie przekonana? Czy uznałabym bez cienia wątpliwości, że druga strona po prostu musi kłamać? Jakoś wątpię. Zbyt duży ze mnie pragmatyk, żeby zignorować drugą stronę medalu. A jak wiadomo, każdy medal ma dwie strony i nikt nie jest święty. Nawet Matt Bellamy.
Nie powiedziałabym też, że Micheal to do szpiku kości zły człowiek, nawet jeśli udowodniono by, że to zrobił. Owszem, to co (rzekomo) zrobił jest jednoznacznie złe i powinno być wyraźnie potępiane, ale w mojej głowie nic nie jest takie oczywiste. Nie, jeśli mówimy o pełnowymiarowym człowieku. Nie przekreśliłabym całego dorobku artystycznego i wszystkiego dobrego, co w swoim życiu zrobił (bo zrobił, i tego nikt negować nie może), tylko dlatego, że uczynił również coś okropnego. Brzmi jak bronienie oprawcy, owszem, ale nic nie poradzę, że w moim rozumowaniu (szczególnie gdy nie jestem emocjonalnie i osobiście w sprawę uwikłana) zawsze znajdzie się potrzeba zrozumienia obu stron. Wydaje mi się, że można (a nawet trzeba) potępiać to, co ktoś zrobił, bez potępiania człowieka samego w sobie. Bo nie wydaje mi się, żeby pedofil, szczególnie z traumatyczną historią, do końca panował nad tym, co robi. Nie wierzę, że robił to z pełną świadomością i premedytacją – to są mocne zaburzenia psychiczne. To go nie usprawiedliwia, ale jednak sporo wyjaśnia.
Osobiście myślę, że to zrobił. Nie wiem tego, ale tak podpowiada mi intuicja. To był dziwny człowiek z wyraźnymi zaburzeniami. Nie mam powodów (może poza domniemanym skokiem na hajs, ale to dla mnie żaden powód), żeby nie uwierzyć ofiarom, a mam powody by podejrzewać Jacksona. Niektórzy komentujący bezmyślnie sugerują, że ten dokument to musi być blef, bo jak to tak? Po 20 latach panowie sobie nagle przypomnieli o swoich wielkich krzywdach? Widać podstawy psychologii są im kompletnie obce, a pojęcie o traumie mają żadne. Trochę zazdroszczę, a trochę też współczuję tak łatwych osądów, bo to oznacza, że nigdy nie wdepnęli w żadną problematyczną, toksyczną relację (albo do dziś sami nie zdają sobie z niej sprawy), nigdy nie musieli sobie (z przerażeniem!) uświadomić, że ktoś lub coś wpływa na nich do tego stopnia, że samych siebie już nie poznają, że gdzieś między wierszami zatracili swoją autonomię do tego stopnia, że teraz boją się o tym wspomnieć nawet najbliższym… ja w taką relację kiedyś wdepnęłam. Nijak ma się to do wspomnianego tu dramatu ofiar, ale do tego właśnie zmierzam: wcale nie trzeba przeżywać tego samego, żeby sobie pewne rzeczy uświadomić. Nie trzeba być ani dzieckiem, ani pedofilem, żeby pojąć tę psychologiczną dynamikę. Wystarczy trochę samoświadomości i psychologicznego obycia: trauma z definicji ma bowiem to do siebie, że nie jest się jej (a już na pewno nie jej bezpośrednich przyczyn) świadomym, czasem przez większość lub nawet całe życie.
Nic tu nie jest ani jasne, ani jednoznaczne. Odcieni i kształtów zagadnienia jest wiele, więc i pola do dyskusji w brud. Winny czy niewinny, dyskutujmy o tym z uwzględnieniem więcej niż jednej, najbliższej nam kwestii. Świat nie jest czarno-biały.

*Zanim ktoś zarzuci mi, że wyrobiłam sobie zdanie na podstawie jednego, bzdurnego dokumentu, pragnę zaznaczyć, że obejrzałam dwa inne i sporo o tym poczytałam (o dyskusjach nie wspominając) zanim dorzuciłam swoje trzy grosze.