15/05/2019

2019: Piątka kwietnia


1. Ze wstawaniem wcześnie rano łączy mnie dość skomplikowana relacja. W okresie zimowym graniczy to z niemożliwym: wstawanie na 7 do pracy mieni mi się jako największa zbrodnia przeciw ludzkości, bo kto to widział wychodzić spod ciepłej kołdry gdy na polu nie dość że zimno, to jeszcze ciemno jak w dupie. Sprawa nieco się poprawia w okresie letnim, bo zdecydowanie łatwiej jest wystawić stopę spod kołdry, gdy za oknem widno, ale zdecydowanie nie należę do porannych ptaszków. Jedyny wyjątek od tej reguły stanowią wschody słońca i wszelkiego rodzaju wyjazdy. Nic bowiem nie pobija porannego światła na zdjęciach, pustek w miejscach, które zazwyczaj toną w kolorowym strumieniu turystów, czy ekscytacji przed kolejną przygodą. W kwietniu, wykorzystując zmianę czasu (która na krótką chwilę przybliżyła mi wschody słońca – teraz już bardziej opłaca się zarwać noc niż kłaść się spać przed wschodem, zwłaszcza jeśli wliczymy w to dojazd do Cramond lub wdrapanie się na Artura), większość moich dni wolnych zaczęłam wcześnie i ani razu nie pożałowałam. Światło odwdzięczyło się z nawiązką. Bo wbrew powszechnej opinii, słońca nam w Edynburgu wcale nie brakuje.



2. Za każdym razem gdy ktoś wpada tu do mnie z wizytą (a trochę już tych ludzi tutaj było), zastanawiam się kogo jara to zwiedzanie bardziej: mnie czy ich. Bo mimo iż mieszkam tu (podliczając razem) prawie dwa lata i pracuję zasadniczo w turystyce (tj. nie ma dnia w pracy bez moich elaboratów nad mapą Edynburga), wciąż daleko mi do zmęczenia tematu. Ba, mam wrażenie, że z każdym kolejnym razem jara mnie to zwiedzanie coraz bardziej. Bo to trochę jak pokazywanie im mojego świata, świata który sama świadomie sobie wybrałam i w którym kocham się na zabój. Trochę jestem chyba duma, że mogę nazywać to miasto moim domem. Z każdym kolejnym pożegnaniem na przystanku czy stacji, naprawdę cieszę się, że to nie ja muszę wyjeżdżać. Że ja mam to na co dzień, moją Szkocję, mój angielski i moich Szkotów (wcale niekoniecznie rodowitych). Cholernie jestem sobie i światu za to wdzięczna.


3. Przez jakiś czas myślałam, że mi pewną część podświadomości zarosło jak ten bunkier na Cramond. I może to nawet lepiej, myślałam, że siedzi cicho i nie daje o sobie znać. Cóż, uchyliłam tam ostatnio drzwi i otworzyłam osobistą puszkę Pandory. Trybiki w głowie się obracają, mieląc nadinterpretacje na słowa, zdania i akapity, które potem też, rzecz jasna, zostają poddane szczegółowej analizie, bo co ja tu niby odpierdalam, czarno na białym. Ktokolwiek kiedykolwiek pierwszy powiedział, że człowiek sam sobie jest największym wrogiem, miał absolutną rację. Nic nie potrafi mnie tak wkurwić, zranić, zdołować czy kompletnie rozstroić jak moja własna głowa (i ma, kurwa, szczęście, że potrafi mnie też jeszcze do pionu postawić lub do łez rozbawić, bo bez tego pewnie dawno siedziałabym już na oddziale zamkniętym, wiadomo gdzie). Nie myślcie sobie, daleko mi do jakiejś wielkiej tragedii, nikt mi krzywdy jawnie nie wyrządza, w pewnym stopniu nawet mnie te nowe pokłady emocji i przemyśleń cieszą. Tylko żeby tak choć raz najpierw podziało się w realnym świecie, a dopiero potem w głowie! Czcze marzenie, coś tak myślę.


4. To, że mój brat się wyrobił w robieniu zdjęć, wiecie nie od dziś. Ale odkąd wyjechałam, odnoszę wrażenie, że wyrobiły się też moje ogólne relacje z rodziną. Im rzadziej ich widuję, tym bardziej ich doceniam. To jak ze słońcem w Szkocji – bo przecież grzechem byłoby się nim nie cieszyć. Rodzinka odwiedziła mnie na Święta Wielkanocne i po spędzeniu razem czterech bardzo intensywnych dni, nawet mi było trochę przykro że już wyjeżdżają. Obyta w licznych historiach mojego obecnego i byłego otoczenia, doskonale zdaję sobie bowiem sprawę, że mam wyjątkowe szczęście. Ze wszystkimi naszymi wadami, wkurwami i pechowymi sytuacjami, rodzina naprawdę mi się udała. To trochę tak, jakbym już wygrała na tej życiowej loterii.


5. O wdzięczności (t.j. byciu szczęściarą) napisałam tutaj tylko raz, a przez ostatnie miesiące jest to uczucie, które wypełnia mnie po brzegi niemalże cały czas. Może niepostrzeżenie wyleje się czasem z jakiegoś podpisu pod zdjęciem, ale mam dużą potrzebę zakomunikowania tego tutaj wprost: czuję wdzięczność za moje życie tu i teraz. Za wspaniałą, pełną rodzinę (patrz wyżej), za możliwość mieszkania w mieście i kraju, które absolutnie mnie zachwycają (patrz wyżej) i za ludzi, których tu poznałam. Za ich niesamowitą życzliwość, otwartość, wsparcie i poczucie humoru. Za to, że pomogli mi się tu zadomowić, poczuć jak w domu. Za nasze spotkania przy piwie, winie, obiedzie, planszówce lub gdzieś na mieście. Za te zmiany w pracy, które potrafię całe przepłakać ze śmiechu. Za te wszystkie mniej i bardziej głupie kadry z instaxa, które powoli zapełniają moją szafkę w pokoju. Nawet za tę głupią szminkę ze zdjęcia, przed którą zazwyczaj mocno się bronię. Jasne, jest też wiele spraw do poprawki, ale te drobne, ciągle mnożące się powody do uśmiechu dodają mi skrzydeł, których już dawno na sobie nie czułam. I za to jestem wdzięczna najbardziej.