02/04/2019

2019: Piątka marca


1. W marcu minął rok odkąd mieszkam na prototypie ulicy Pokątnej. Dużo się przez te 12 miesięcy wydarzyło, najwięcej oczywiście w mojej głowie. Droga, którą w tym roku przebyłam, nie była łatwa, szczególnie na jej pierwszym, wyboistym odcinku, ale i na pewno mniej kręta niż ta przed nią. W nowy rok wkroczyłam pewniej niż w którykolwiek inny przed nim i póki co moje dobre przeczucia się sprawdzają. Od stycznia mocno staram się celebrować każdy dzień (na swój własny sposób). Nie jest to szczególnie trudne, bo lubię swoją pracę, mam z kim rozmawiać, z kim wyjść na miasto i za co dobrze żyć. No i mieszkam w miejscu, w którym zakochałam się bezgranicznie i na zabój. Czasem nawet to głupie spojrzenie za okno potrafi zdziałać cuda. Chciałabym, żeby ten stan trwał jak najdłużej, bo bardzo podoba mi się ten pewny krok, którym aktualnie (choć wciąż ślamazarnie) posuwam się do przodu. Gdzie mnie to zaprowadzi, nie wiem, ale tu i teraz jest dobrze.


2. Prawie dziesięć lat temu, razem z koleżankami z liceum, wybrałyśmy się na sesję zdjęciową do opuszczonej fabryki ceramiki w Żabnie. Mniej więcej od tamtego czasu ciągnie mnie do opuszczonych miejsc. Jest w nich coś tragicznie magicznego. Gdy więc kilka miesięcy temu Magda i Johnny wspomnieli o istnieniu Banguor Village – wioski wybudowanej początkiem XX wieku wokół i na potrzeby psychiatrycznego szpitala – zapaliły mi się oczy. Działalność szpitala wstrzymano po wybudowaniu St John Hospital w pobliskim Livingston końcem XX wieku, a wioskę opuszczono kompletnie prawie 20 lat temu. Trudno wyobrazić sobie bardziej klimatyczne miejsce do wszelkiej maści nawiedzonych wizji, więc zapragnęłam je zobaczyć na własne oczy. W marcu wreszcie udało nam się zorganizować i w bezdeszczową niedzielę (choć mokrą, bo dzień wcześniej spadł pierwszy i ostatni śnieg) zawitałam do Bangour Village po raz pierwszy (ale mam nadzieję, że nie ostatni). I nie byłam zawiedziona: nawet w słoneczny dzień miejsce przyprawia o gęsią skórkę! Teren wioski jest ogromny – można tam spędzić długie godziny, a i tak nie obejść wszystkiego. Spacerowanie po opuszczonych ulicach ze świadomością, że kiedyś leczono tu ludzi psychicznie chorych mimowolnie wywołuje dreszczyk emocji. Mało tego, jak się okazuje, jeden z moich ulubionych filmów, notabene o obłędzie – The Jacket – został tam nakręcony! Niestety teren został niedawno zakupiony pod budowę luksusowych apartamentów, więc upiorna wioska nie postoi tam zbyt długo. Mam jednak nadzieję, że uda mi się tam jeszcze zawitać, zanim wyburzą większość starych budynków.


3. Pozostając przy niepokojących acz inspirujących tematach: podczas moich krótkich wakacji w Polsce wreszcie udało mi się odwiedzić muzeum historyczne w Sanoku, gdzie główną atrakcją jest, oczywiście, Zdzisław Beksiński. Choć szeroko pojęta sztuka jest jak najbardziej w zasięgu moich zainteresowań, nie znam prawie żadnego artysty malarza – Beksiński jest jedynym wyjątkiem (choć bynajmniej nie uznaję się za znawcę czy fana). Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy o nim usłyszałam ani który obraz zobaczyłam jako pierwszy, ale po wystawie w Krakowie (w 2014) i obejrzeniu filmu (Ostatnia Rodzina, polecam jak jeszcze nie widzieliście) Sanok wylądował na mojej Bucket List. I bynajmniej nie byłam zawiedziona. Wizje Beksińskiego, choć często z pozoru niezrozumiałe, przemawiają do mnie na jakimś głębszym, metafizycznym wręcz poziomie. Na niektóre jego prace mogłabym patrzeć godzinami. Pociągają mnie takie klimaty, ale to wiadomo nie od dziś.


4. Na przestrzeni ostatniego roku udało mi się wypracować dobrą równowagę między tym, co polskie i szkockie. Jeszcze rok temu wycieczki do domu (czy odwiedziny znajomych) wiązały się z długimi okresami depresji i niemożnością znalezienia sobie miejsca. Męczyła mnie tęsknota i liczne wątpliwości. Dziś powrót do domu sprawia mi tyle samo radości, co powrót z tego domu do Edynburga. Bardzo lubię moje życie tutaj, ale cieszę się, że wciąż mam tam do czego wracać. Czuję się szczęściarą, bo mam w swoim życiu co najmniej kilkoro ludzi, którzy wspierają moje wybory i na których wiem, że zawsze mogę liczyć (i vice versa!). Emigracja z oczywistych powodów potrafi wiele w relacjach międzyludzkich utrudnić (a przynajmniej rzucić na nie inne, często mniej przychylne światło), ale w tym przypadku akurat zdaje się je ułatwiać, bo nasza więź się przez ostatni czas tylko pogłębiła. Jesteście moim dowodem na to, że odległość naprawdę nie gra szczególnej roli. Dziękuję, że jesteście.


5. Na wiosnę tymczasem znalazłam sobie nowy obiekt do nadinterpretacji, który miętolę teraz na prawo i lewo, dzień w dzień, w każdej wolnej chwili, aż mi się bokami wylewa. Bo dawno już sobie nie robiłam sieczki z mózgu, więc przecież chyba już najwyższa pora! Narzekałam, że dawno już nie miałam żadnych zawirowań, uczuć, trudnych spraw, no to proszę, masz babo placek. Nie wiem co to jest, co znaczy i czy cokolwiek z tego wyniknie, bo to coś zupełnie nowego. Niby znajomy, a jednak kompletnie odmienny wachlarz emocji i rozterek. Póki co jedynym tego plusem pozostaje fakt, że znowu mam o czym pisać.