04/09/2015

Po co nam feminizm?

Mam wokół siebie znajomych, z którymi dyskusja, nawet jeśli nierzadko jałowa, sprawia mi ogromną przyjemność: głównie dlatego, że zwraca moją uwagę na aspekty, które do tej pory ignorowałam lub zwyczajnie stanowi świetne wyzwanie dla obrony moich poglądów.
I tak kiedyś właśnie znajomy spytał mnie, po co nam feminizm.


Zanim jednak rzucę się do rozwijania myśli, pragnę przypomnieć iż jestem (świadomą) feministką, o czym pisałam już dość dosadnie TUTAJ. I mimo iż feminizm jest dziś pojęciem mocno zniekształconym, to uważam, że wciąż bardzo go potrzebujemy. I to nie że my, kobiety, ale my, ludzie; bez względu na płeć, czy to biologiczną, czy kulturową.  
Jak to już jasne, możemy wrócić do właściwej dyskusji: na wstępie ustaliliśmy, że przedmiotem naszej dyskusji jest kraj, w którym żyjemy i ewentualnie kraje, którymi się inspirujemy, więc kwestia przemocy wobec kobiet w krajach arabskich odpadła na starcie. Argumentacja mojego kolegi brzmiała (i wciąż brzmi) całkiem logicznie: feministki walczyły o prawa do głosu i je wywalczyły. Potem walczyły o równe traktowanie i bądź co bądź też je (przynajmniej w teorii) wywalczyły. Więc o co niby walczą teraz? O pracę w kopalniach?
Trudno nie pokiwać głową, gdy przed oczami mimowolnie stają ci topless „feminazistki” z zawziętością zwalczające mężczyzn i wykrzykujące jakieś niestworzone hasła o abstrakcyjnej wolności: od takiego feminizmu wciąż bardzo, ale to bardzo chciałabym się odciąć. I w sumie, idąc tropem szeroko pojętego fanatyzmu, prawdopodobnie już dawno powinnam była to zrobić. Wychodzi jednak na to, że nie bardzo potrafię: feminizm jest mi zdecydowanie zbyt bliski. Bo, tak się akurat składa, że jestem nie tylko kobietą z krwi i kości, ale też nieuleczalną idealistką. Co, jak słusznie znajomy zauważył, trochę kłóci się z moją życiową filozofią stawiającą egocentryzm (tj. siebie) na szczycie priorytetów. Na szczęście w mojej obronie staje szeroko pojęte filozofowanie – odkąd piszę (powiedzmy…) pracę magisterską o tożsamości i traumie, moje odwieczne podejrzenia nabrały wręcz naukowych podstaw: człowiek to chodzący paradoks, więc i jego przemyślenia / wierzenia / opinie mogą być sprzeczne.
Fakt faktem: ogólnie mogę sprawiać wrażenie osoby, która te swoje prawa (nabyte przez dzielne feministki z pierwszej i drugiej fali) wykorzystać potrafi, ale to nie do końca tak działa. Jasne, zawsze miałam (i wciąż mam) w życiu sporo szczęścia: na dobrą sprawę nikt nigdy prawdziwie nie zagrażał mojej wolności. Ale to, niestety, tylko w teorii. Bo niecałe dwa lata temu, dzięki zajęciom z Women Writers, dotarło do mnie jak bardzo, głęboko w podświadomości, wciąż podporządkowuję się pewnym normom, które kobiety dyskryminują. I to dyskryminują na tyle niebezpiecznie, że niemal zupełnie niewidocznie. Czyli, mówiąc krótko: dotarło do mnie, że sama tej swojej wolności poniekąd zagrażam.
Bo mi tu nie chodzi o jawną dyskryminację w postaci przemocy fizycznej czy psychicznej. Chodzi o drobiazgi, które przez lata kodowały się w kolektywnej podświadomości i które wciąż są niepozornie kultywowane z pokolenia na pokolenie. Tu wcale nie chodzi o facetów tyranów i męski szowinizm, ale o kobiety, które pewne zachowania przyjmują jako normę. Tu nie chodzi o to, co mężczyźni nam robią (bo i nierzadko robią nam krzywdę zupełnie nieświadomie), ale o to co my robić im pozwalamy. Albo, gorzej, same sobie robimy. Bardziej niż o wymaganie szacunku od mężczyzn, chodzi o szacunek kobiet do samych siebie.
Bo według mnie, największym problemem dzisiejszego feminizmu jest właśnie to, jak niewiele kobiet potrafi z głową (tj. świadomie) korzystać z danych im praw. Znaczna większość albo ślepo pędzi w idiotyczny fanatyzm, który z każdej kolejnej feministki robi wariatkę nienawidzącą mężczyzn, albo wręcz przeciwnie: odrzuca wszystkie swoje prawa na rzecz bycia z facetem, który okazuje się być toksycznym tyranem.  
Jasne, patrząc racjonalnie, to nie jest mój osobisty problem, bo ja tego świadoma (jak widać) jestem. Tylko, że tutaj z buciorami wpycha się właśnie ten mój idealizm i potrzeba filozofowania: nie potrafię zignorować tego, czego dowiedziałam się od mądrzejszych – na naszą tożsamość (a co za tym idzie również mechanizmy myślenia, poczucie własnej wartości i indywidualne opinie) wpływa pierdyliard drobiazgów. Wśród nich również społeczeństwo i ogólnie (nieświadomie!) przyjęte normy. Dlatego też, na palcach jednej ręki można policzyć dziś te wybitne jednostki, które naprawdę nie przejmują się innymi i żyją dokładnie tak, jak żyć zawsze chciały. Bo życie jakoś ma to do siebie, że prędzej czy później tych młodych idealistów poniewiera i zamienia w zrezygnowanych frustratów.
I właśnie dlatego uważam, że feminizm jest nam potrzebny: żeby ten proces zatrzymać. Żeby uczyć (i to nie tylko kobiety) mądrej samoświadomości, a nie jakiejś ślepej wolności, która w imię kobiecości, chce utrącić męskości. Feminizm (szczególnie ten tu i teraz) nie powinien dotyczyć wyłącznie kobiet, chociażby dlatego, że kobieta sama z siebie rzadko kiedy (o ile w ogóle) potrafi przekodować swoje podświadomie wypracowane myślenie. Ta (bardzo potrzebna) zmiana w myśleniu kobiet musi współgrać ze zmianą w myśleniu mężczyzn, bo jedno, tak jak kształtowało, tak wciąż kształtuje drugie. Czy się nam to podoba, czy nie.
Pytanie tylko: jak uświadamiać nieświadome i skutecznie namówić do współpracy (niejednokrotnie przez feminizm zranionych) facetów?

PS. Jednemu panu tłumaczenie sprawy idzie całkiem nieźle: do wglądu TUTAJ.  
PS2. Co dość zabawne, kilka dni po napisaniu tego tekstu, koleżanka udostępniła TEN artykuł, który, jak uważam, nieźle współgra z tym, co napisałam. Polecam przeczytać.