25/09/2015

2015: Londyn

No więc stało się i po raz drugi (a na pewno nie ostatni) odwiedziłam stolicę Anglii.
I, jak oczywiście można było się spodziewać, było cudownie: czułam się jakbym wracała do domu. Świeczki w oczach i radość w sercu. Dlatego też nie mogło obyć się bez krótkiej, londyńskiej fotorelacji (ta z 2013 do wglądu TUTAJ).
O mojej weekendowej wyprawie przesądził fakt, że miałam się gdzie zatrzymać, bo mój brat tam przez ostatnie dwa miesiące pracował (dzięki Wojciech!).

Budżet, rzecz jasna, miałam dość mocno ograniczony, więc przyszalałam tylko zakupami i wizytą w Westminster Abbey (bo przecież wstyd, że jeszcze mnie tam nie było!): gdyby nie moja wkurwiająco głośna migawka, mimo zakazu, trzasnęłabym sobie selfie z Wordsworthem. Dla angielskiego filologa to miejsce konieczne do odhaczenia!

Zahaczyłam też o British Museum, ale jako, że fanką historii nigdy nie byłam, a piątkowa pogoda (bardzo nie brytyjska) aż prosiła się o wyjście z budynku, zaraz po obfoceniu najładniejszej części, pojechałam do Hyde Parku (który automatycznie przywiódł mi na myśl nowojorski Central Park).







Po zakupieniu obiadu na wynos (fish&chips w Camden Town), kontynuując mój wojaż po parkach, pojechałam go skonsumować w Regent’s Park.



O ile mam słabość do krakowskich tramwajów, tak w londyńskim metrze jestem na zabój zakochana. I nie, nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć. Po prostu uwielbiam. 

Wieczorem, oczywiście, nie mogło mnie zabraknąć nad Tamizą.


Wojaż po parkach zakończyłam niedzielnym porankiem w Holland Park.

Następnie, już razem z Wojciechem i Majką (którzy skończyli pracę dzień wcześniej) udaliśmy się na targ kwiatów na Columbia Road. Jak ogólnie nie przepadam za kwiatkami, tak przyznaję, że jest to przeurocze miejsce, które warto odwiedzić.

Chociażby dla tych różowych ananasów.



Po zajrzeniu do Tate Modern i obiedzie pojechaliśmy korzystać z pogody do Greenwich.



Z Guinessem (i świetnym pubem) zapoznał mnie w Londynie dwa lata temu Pan Krzysiek (pozdrawiam!), więc, oczywiście, i ten weekend bez browaru odbyć się nie mógł.

Ostatni dzień (przedpołudnie mówiąc ściślej) poświeciłam na zakupy (bardzo udane).
Londyn żegnał mnie płaczem, ale całkiem niesłusznie, bo jestem przekonana, że jeszcze wiele takich weekendów przede mną ;)

PS. Wojciech i Maja: dziękuję za towarzystwo i zdjęcia!