11/09/2015

Kindle: idealny dla anglisty

Pamiętam to jak dziś: kolega usiadł koło mnie na ćwiczeniach i pokazał mi swojego Kindle’a (bardzo stara wersja, bo to nie był paperwhite) z którego akurat czytał zadaną nam lekturę. Moje podejście do e-czytników było wtedy średnio przychylne: dostałam jeden na urodziny – taki piękny, czerwony, prosto z empiku, ale poza tym, że ładnie się prezentował, w gruncie rzeczy niewiele oferował. Po kilku tygodniach moja ekscytacja z posiadania nowego gadżetu kompletnie sflaczała i czytnik, razem ze swoimi licznymi wadami, zaginął gdzieś na półce. Szpanowanie znajomego nie miało więc wywrzeć na mnie żadnego wrażenia. A wywarło takie, że niecałe pół roku później dzierżyłam w swoich rękach nowiuteńkiego Kindle’a.


Nie wiem jak Kindle sprawdza się u przeciętnego Polaka czytającego głównie polskie tytuły, ale wiem na pewno jak świetnie sprawdza się u studenta filologii angielskiej, szczególnie o specjalności literaturoznawczej: jest jak ósmy cud świata. Z czterech powodów, i to bynajmniej nie tych, które wszyscy ochoczo podają jako jego największe zalety – podświetlany e-papier, lekkość, poręczność i wytrzymała bateria to oczywiste oczywistości.
Mnie Kindle prawdziwie przekonał czterema innymi drobiazgami.

PO PIERWSZE: słownik na palec.
Anglista bez słownika jest jak żołnierz bez karabinu. Przez pierwsze trzy lata mojego studiowania dźwigałam w torbie podręczny słowniczek, który do niczego się nie nadawał. Potem sprawę ułatwił mi smartfon z milionem nieustannie ścinających się aplikacji. Ale nic nie pobije wygody, jaką gwarantuje mi Kindle: w trakcie czytania (czegokolwiek) najeżdżam palcem na nieznane mi słowo i proszę bardzo, definicja przede mną. A jakby to jeszcze nieokrzesanemu angliście nie wystarczało, w gratisie dostałam Vocabulary Builder, w którym każde sprawdzone przeze mnie słowo zostaje zapisane. I potem sobie możesz (na przykład podróżując pociągiem) automatyczne fiszki z tych wszystkich słów przeglądać – i to fiszki nie tylko z definicją po drugiej stronie, ale i cytatem (czyli kontekstem) w którym ów słowo wystąpiło. Moje czytanie po angielsku nagle ewoluowało na czynność maksymalnie przyjemną.

PO DRUGIE: czyta Worda.
A niewiele w życiu studenta liczy się bardziej niż brak konieczności drukowania kolejnych czterdziestu stron notatek, streszczeń, draftów wypracowań, internetowych artykułów (to tylko kopiuj – word: wklej – mail: wyślij – i czytać możesz wszędzie!) czy też (a dla mnie może nawet przede wszystkim) własnych wypocin. Zaryzykowałabym wręcz stwierdzenie, że nie pisałabym tak dużo i nie chodziła na wszystkie spotkania Creative Writing tak chętnie, gdybym nie miała Kindle’a.

PO TRZECIE: e-notatki i e-searching.
Krzyknie ktoś, że i tak bez sensu, bo zamiast stron ma te głupie procenty. I weź tu coś znajdź! Cóż, podaj dwa słowa i w mig mam fragment przed sobą: żadnego kartkowania, dwa słowa i już. A przy tym jeszcze zaznaczasz, notujesz i odznaczasz. A potem to wszystko w jednym miejscu przeglądnąć możesz. Świetnie sprawdza się to nie tylko przy czytaniu lektur, ale i w pracy nad własnym tekstem – poprawki i notatki możesz robić wszędzie i to jedną ręką, a przy tym nie ucierpi ani jedno drzewo. Układ idealny.

PO CZWARTE: hula przez wi-fi.
Przy wszechobecnych dziś smartfonach, eksperymentalna przeglądarka internetowa na nikim raczej wrażenia nie zrobi. Ale fakt, że rzecz śmiga bez konieczności podłączania do komputera, niejednokrotnie ratuje zapominalskiemu i nieogarniętemu człowiekowi przysłowiowy tyłek. Przez blisko dwa lata użytkowania ani razu nie odczułam konieczności podłączenia urządzenia do komputera. Wszystko załatwiam przez dwa kliknięcia, adresem e-mail, czyli przez konto na Amazonie. I jakby tak (odpukać!) coś szlag trafił, moje konto przechowuje w chmurze wszystkie wysłane książki i dokumenty. Czego można chcieć więcej?

Kindle jest najlepszym przyjacielem anglisty. Zapamiętajcie to sobie.
I tak, polecam. Warto: zwraca się wielokrotnie.