07/04/2017

Nie masz chłopaka!?

Na wstępie, żeby była jasność: przez zdecydowaną większość mojego życia nie odczuwam szczególnego napiętnowania z powodu bycia “bez pary”. Otaczam się raczej ludźmi, którzy nie widzą w tym nic złego (tudzież nienormalnego). Zasada jest bowiem prosta: jeśli ktoś widzi w tym problem, to wypada z mojego kręgu. Ocierałam, ocieram i pewnie zawsze będę się już jednak ocierać o ludzi, którzy w procesie poznawania mnie, dają po sobie (czasem bardzo dosadnie) poznać, że nie- bycie w związku, ba, nie posiadanie związkowej przeszłości nie jest dla nich stanem normalnym. Niektórzy gotowi byliby się kłócić, że to trzeba leczyć.


Od jednej ze znajomych, po przyznaniu się, że nie, nie byłam nigdy w długoterminowym związku i nie, nie mam teraz nikogo, padło – w jej odczuciu pewnie jak najbardziej naturalne – pytanie: to jesteś lesbijką? I nie żeby z byciem homoseksualnym było cokolwiek nie tak (nie w mojej głowie przynajmniej), ale to instynktowne założenie tak bardzo mnie dobiło, że nie chciało mi się już nawet zaprzeczać, a co dopiero tłumaczyć czy dowodzić, że jest inaczej. W myśl zasady: jak takie masz wyobrażenie o świecie, to spoko, mogę być lesbijką. Wzruszyłam ramionami. I jak możecie się łatwo domyślić, rzeczona znajoma nigdy w gronie moich bliższych znajomych nie zawitała. Bo ja też oceniam z góry.
Nie masz chłopaka? To na sto pięćdziesiąt procent coś musi być z tobą nie tak. A jak jeszcze nigdy go nie miałaś, to już w ogóle, powinni cię do wariatkowa wysłać. Lub chociaż na terapie. Biedaku, ty. Nie wiadomo zresztą czy się ciebie bać, czy ci współczuć.
Śmieszy mnie to, bo na tej samej fali rozumowania mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że wszystkie znane mi, długo-stażowe pary są anormalne, że to kompletnie nienaturalne schodzić się w tak młodym wieku i decydować się na spędzanie całego życia razem (które w iluś tam procentach i tak kończy się rozwodem). Tyle tylko że ja wcale tak nie uważam. Jak już niejednokrotnie wspominałam: gdybym miała co, sama bym legalizowała, ale że nie mam, to tego nie robię. Proste. Ale jak widać, nie dla wszystkich.
Im starsza jestem, i konsekwentnie w im starszym środowisku się obracam, tym bardziej odczuwam: zarówno zewnętrzną presję żeby w ogóle mieć jakiegoś partnera (i prognozę na – najlepiej dwójkę – dzieci), jak i podejrzliwość / niechęć do faktu, że go nie tylko nie mam, ale w gruncie rzeczy nigdy nie miałam. Sama zresztą przyłapuję się czasem na tym wpojonym myśleniu, że to nie jest „normalne”. No boza rogiem 26 lat, a tu wciąż nikt…?
Tylko czym tak naprawdę różnią się moje doświadczenia od doświadczeń tych, co byli w mniej i bardziej udanych związkach? Wszystkim i niczym. Tylko i aż. Owszem, ktoś tam, osądzając ze swojego wygodnie umoszczonego kąta wszechświata, może uznać, że gówno wiem o relacjach, ale idąc tym tropem: co on niby wie o byciu samemu? Doświadczenia może mamy różne, ale kto powiedział, że nie równie ważne? To nie jest tak, że będąc sama, jestem tylko i wyłącznie stratna (czy niepełna) – w miejsce i czas związku wchodzi cała paleta innych doświadczeń, obcych ludziom w związkach. I vice versa.
To utarte gdzieś w kulturowej podświadomości założenie, że jak samotna, to na pewno dziwna / z problemami / lesbijka (inaczej mówiąc stara panna) jest krzywdzące (jak każdy stereotyp).  Sama staram się nie oceniać powierzchownie ludzi w związkach i dokładnie tego samego oczekuję od nich. A jak ktoś dostrzega w statusie matrymonialnym zbyt wielką przepaść… cóż, miło było cię poznać, ale mój światopogląd wykracza daleko poza granice twojego, żebyśmy mogli podążać w tym samym kierunku.  
Nie muszę rozumieć ludzi w związkach i oni wcale nie muszą rozumieć mnie. Ale możemy się wzajemnie akceptować i przynajmniej zrozumieć próbować. Koniec końców, to często znaczy więcej niż tysiąc słów.

PS. Ale faktom zaprzeczać nie będę: facet by się w moim życiu przydał.