31/01/2020

Warto w Edim: być turystą

à WSTĘP ß

Edynburg w szerszym świecie słynie z kilku powodów. Jednym z nich jest bez wątpienia (wspomniany we wstępieFringe – ale o nim prawdopodobnie powstanie osobny odcinek, więc tutaj go pominę. Jak na mój gust i obecną wiedzę, Edynburg dla przeciętnego turysty łączy się z poniższymi słowami-kluczami.


Edynburski zamek


Zdjęcia zamku (z każdej możliwej perspektywy) są jednymi z najbardziej popularnych ujęć promujących Edynburg. I słusznie, bo na mnie (choć widzę go prawie codziennie od przeszło dwóch lat) wciąż robi wrażenie. Jak przybyłam tu po raz pierwszy miałam wbite do głowy (nie do końca pamiętam z jakich źródeł), że koniecznością jest zaliczyć edynburski zamek od środka. Tak więc też z bratem zrobiliśmy: odpuściliśmy jacht i pałac, i wywaliliśmy funty na zamek. Że się zawiodłam to w gruncie rzeczy mało powiedziane. Cztery lata później, pchana potrzebą udowodnienia sobie, że to nie była kwestia samego zmęczenia, korzystając z darmowych biletów z okazji St Andrew’s Day (do ogarnięcia w listopadzie przez ‘Historic Scotland’), wylądowałam w zamku po raz drugi, uzbrojona w audio-tour, żeby uniknąć potrzeby nużącego czytania. Efekt był zasadniczo ten sam: poza więzieniem, absolutnie nic mnie tam nie porwało. Edynburski zamek / forteca jest jednym wielkim, historycznym muzeum wojen. Jeśli więc nie jesteś fanatykiem walk zbrojnych, wyrzucasz pieniądze w błoto. Owszem, można z perspektywy zamku ustrzelić kilka ciekawych fotek miasta, ale przy licznych wzgórzach na które można wejść za darmo, niewielka to rekompensata. Za prawie dwadzieścia funtów to ja wolę iść do Arcade Bar na haggis i piwo. W mojej skromnej opinii, zamek najlepiej prezentuje się z zewnątrz: dobre fotki można ustrzelić z perspektywy Princes Street Gardens (jak to powyżej), z Grassmarketu, ze schodków przy Vennel i dalej z West Port (między budynkami). No i oczywiście z Calton Hill i Artura (ale o nich będzie szerzej w kolejnym odcinku).

Podziemne miasto


O podziemnym mieście nie wiedziałam przed  (pierwszym) przyjazdem nic – wycieczkę City of the Dead polecił nam stały bywalec Edynburga, na co dzień mieszkający w Londynie. I to były najlepiej wydane funty (£12 jeśli mnie pamięć nie myli – nieco te wycieczki podrożały od tamtego czasu) całego wyjazdu. Trafił nam się fantastyczny przewodnik o imieniu David, który potrafił zarazić entuzjazmem od pierwszego słowa. Oczarowało mnie to do tego stopnia, że gdy wróciłam do Edynburga po raz pierwszy, sięgnęłam po książkę na której oparto całą wycieczkę: The Underground Town. Świetna lektura. I to właśnie tę pierwszą wycieczkę, łączącą w sobie wizytę na cmentarzu (tj. jego nawiedzonej, dla ogółu zamkniętej, części) i kryptach pod mostem, polecam z czystym sumieniem. Niedawno byłam na podobnej wycieczce z okazji Halloween i była powtórką z rozrywki, choć bez świetnego przewodnika. Alternatywą (bądź dodatkiem, jeśli fundusze wam na to pozwolą) jest Real Mary King’s Close na Royal Mile, która w formie zorganizowanej wycieczki zabiera was do zabudowanej w podziemiach City Chambers, prawdziwej, 17wiecznej uliczki. Pomijając aktorską oprawę całości (którą można uwielbiać bądź nienawidzić), dla samego iście wyjątkowego miejsca z zajmująca historią warto się skusić (choć jak na mój gust mogłoby to kosztować nie więcej jak £10, zamiast prawie £20).

Royal Family


Choć Edynburg bynajmniej nie jest stolicą Zjednoczonego Królestwa, to ma swój skromny udział w celebracji rodziny królewskiej – Pałac Holyrood u stóp Artura co roku w czerwcu gości Królową, a na co dzień stanowi jedną z głównych, edynburskich atrakcji, która przemawia do mnie o wiele bardziej niż sam zamek, najprawdopodobniej przez wzgląd na odbyte studia i lekką obsesję na punkcie wszystkiego co brytyjskie. W Pałacu zawitałam dwa razy i nie miałabym nic przeciwko zawitać znowu (polecam szczególnie gdy widziało się wcześniej Buckingham Palace, bo to ciekawy kontrast). Podobnie ma się sprawa z królewskim statkiem, który stoi w porcie w LeithBritannia służyła królewskiej rodzinie do 1997 roku i jest jedną z historycznie najciekawszych dla mnie atrakcji. Na oba królewskie obiekty można uzyskać roczny dostęp – w Pałacu podbijając bilet specjalnym stemplem, a na statku wypełniając i wysyłając specjalną deklarację. Osobiście uważam, że oba miejsca warto zwiedzić więcej niż raz, ale może to tylko ja i moja obsesja.

Harry Potter


Jednym z najczęściej zadawanych przez turystów pytań jest „gdzie jest ta kawiarnia w której Rowling pisała Pottera”. Cóż, jeśli wierzyć urbanistycznym legendom, jest to Elephant House na George IV Bridge. Ja osobiście nigdy tam nie zawitałam i jakoś nie zamierzam, bo miejsce wydaje mi się grubo przereklamowane, wiecznie zatłoczone i niespecjalnie dobre (przynajmniej w kwestii kawy, a ja lubię dobrą kawę). Czy Rowling rzeczywiście tam pisała? Pewnie tak, ale pisała też w wielu innych miejscach i jedno z najczęściej przez nią odwiedzanych (bo należało do rodziny) dawno już nie istnieje, choć w jego miejscu jest teraz całkiem urocza kawiarnio-restauracja (i.e. Spoon przy Nicholson Street; EDIT: Spoon już niestety nie instnieje, w jego miejsce powstała restauracja, ale nie na długo, bo teraz chyba znowu jest tam jakaś kawiarania). Edynburg jest pełen miejsc w mniejszym lub większym stopniu związanych z Potterem. Victoria Street jest uważana za prototyp Ulicy Pokątnej (trudno się dziwić czemu) i można na niej znaleźć dwa sklepy dedykowane Potterowi (przy czym Museum Context zdecydowanie wygrywa z The Greatest Wizard, którego ostatecznie przemianowano na The Enchanted Galaxy). Hogwart jest w gruncie rzeczy hybrydą edynburskiego zamku i szkoły George’a Herriota (czy też jakiejkolwiek innej szkoły, która wygląda jak mini Hogwart, a jest takich w Edynburgu całkiem sporo). Na Greyfriars Kirkyard można znaleźć trzy imiona doskonale znane nam z książek (czy też filmów). A w Barmoral Hotel można, za ciężkie pieniądze, wynająć pokój w którym Rowling kończyła pisać ostatnią część. Zresztą umówmy się: jest w tym mieście cała masa budynków i urokliwych zakamarków, które wyglądają jak wyjęte prosto z filmów o Potterze. Prowadzone są nawet wycieczki po mieście śladami Pottera / Rowling, ale osobiście ich nie polecam.

Tartan, tweed, wełna i kaszmir


Edynburg nie leży w highlandsach, ale w każdym z tutejszych sklepów z pamiątkami można znaleźć highlandzkie krowy i potwory z Loch Ness (pod każdą postacią). Przez kilka miesięcy miałam przyjemność (nieco wątpliwą) pracować w kilku takich sklepach i jeśli miałabym doradzić jakąś typową (a niegłupią) pamiątkę ze Szkocji, poleciłabym rozejrzeć się za tartanowymi szalikami z prawdziwej wełny lub (jeśli portfel wam na to pozwala) jakimiś specyfikami z kaszmiru. Najlepsze tartanowe (bo z bardzo szerokim asortymentem tradycyjnych wzorów), wełniane szaliki robi Lochcarron of Scotland – sprawdzona, wieloletnia, szkocka firma, więc nie ma obaw że kupicie szalik sfabrykowany za grosze w Chinach. Jeśli natomiast interesuje was kaszmir, to najlepiej poszukać czegoś od Johnstons of Elgin, bo to też firma z wieloletnimi tradycjami – samo Elgin słynie głównie z ich fabryki, którą można odwiedzić (ta atrakcja wciąż widnieje na mojej szkockiej liście!). Nienajgorszą opcją jest też Harris Tweed, specjalizujący się w garniturach, płaszczach, torebkach i portfelach – ja sama sprawiłam sobie etui na karty / dokumenty i bardzo jestem z tego zakupu zadowolona.

Haggis, whisky, fudge i shortbread


O tym gdzie i co warto w stolicy Szkocji zjeść (#haggisforlife) będzie oddzielny odcinek – jeśli jednak mowa o pysznościach które warto ze sobą zabrać jako pamiątkę albo prezent (haggis w puszce też można kupić, ale sama nigdy takiego nie próbowałam, więc nie ręczę czy warto), to poza oczywistą butelką dobrej whisky czy edynburskiego ginu, w grę wchodzi shortbread (szkocki herbatnik) i fudge (najbliższe w polskim tłumaczeniu są chyba karmelki). Moimi ulubionymi, szkockimi, kupnymi „herbatnikami” jest bez dwóch zdań pomarańczowa puszka z Shortbread House of Edinburgh, z ciemną czekoladą i pomarańczą (jak na zdjęciu). Drugim wyborem byłaby puszka miętowa, z imbirem, a trzecim różowa, z ciemną czekoladą. Dla niezdecydowanych są też puszki czerwone, oferujące selekcję różnych smaków. Jedyne czego bym odradzała, to kupowania tych klasycznych, maślanych (w fioletowych puszkach lub pudełkach), bo podobne można kupić za grosze w jakimkolwiek supermarkecie. No i jak już decydujecie się na Shortbread House of Edinburgh, to koniecznie w puszce, którą można potem do czegoś wykorzystać, a która pięknie prezentuje się na półce (choć może to tylko ja i moja obsesja na punkcie ostów…). Po fudge natomiast polecam się przejść do jednego z dwóch miejsc na Royal Mile: Fudge Kitchen lub The Fudge House – ja osobiście preferuję The Fudge House, ale że oba zazwyczaj oferują jakąś degustację, decyzję możecie podjąć sami. Fudge jest w obu miejscach świeży (bo robiony na miejscu), w licznych wariantach smakowych i jakościowo na pewno przebija ten zapakowany w plastik w sklepach z pamiątkami. Ale jeśli z jakiegoś powodu zdani jesteście wyłącznie na sklep z pamiątkami, to polecam puszkę ‘Isle of Skye Sea Salt Caramel Fudge’. Mniam!

Atrakcje dla całej rodziny


Okazjonalnie pojawia się na recepcji ktoś, kto prosi o polecenie miejsc wartych odwiedzenia z pociechami. Osobiście byłam tylko w Our Dynamic Earth (i polecam, bo nawet mi, starej babie, całkiem się podobało) i w edynburskim Zoo (może po prostu źle trafiłam, ale nie była to wycieczka warta swojej ceny), ale wiem też, że świat iluzji w Camerze Obscurze jest wysoko w rankingu (ja wciąż nie daję się przekonać ich cenie) i Edinburgh Dungeon zbiera nienajgorsze opinie. Sama w najbliższej przyszłości chciałabym przetestować tylko escape room z Harry’ego Pottera – Department of Magic – bo też cieszy się niezłą popularnością. I może dam drugą szansę Zoo. Wpis wrażeniami na pewno uaktualnię.