05/02/2020

2019: Teignmouth

Wizytę w Teignmouth, jak każdy Muser (tak przynajmniej przypuszczam), miałam na swojej Bucket liście od dawna – to w końcu swoista mekka Muse.


Planując moje małe koncertowe tournée po południu Wielkiej Brytanii, małą nadmorską miejscowość wzięłam więc za oczywisty przystanek pomiędzy Bristolem a Manchesterem.


Wyjazd rozpoczęłam koncertem (moim pierwszym – z całych 6 – na tej trasie) w Bristolu, gdzie Matt przybił mi piątkę – wiekopomny moment, szczególnie, że kilka tygodni wcześniej żartowałam na ten temat z przyjacielem i nie podejrzewałam, że głupi żart może okazać się rzeczywistością. A jednak! To najlepszy moment zeszłego roku, a umówmy się: miał niemałą konkurencję, bo to ogólnie rzecz biorąc zajebiście udany rok był.


Do Teignmouth zawitałam z Norbem – powitało nas urwaniem chmury na dworcu, ale zaraz później wyszło piękne słońce, które nie schodziło z nieba aż do wieczora.


Miejsce zauroczyło mnie od razu! Uwielbiam takie brytyjskie, nadmorskie miasteczka!



Teignmouth do Shaldon (gdzie zaplanowaliśmy sobie spacer) przeprawiliśmy się wiekowym promem w postaci starej, drewnianej łódeczki, razem z lokalnymi mieszkańcami – coś pięknego!




Minęliśmy po drodze masę wielgachnych meduz.



To mój ulubiony towarzysz podróży (małych i dużych!) – cieszę się, że dla nas obu dobra kawa i dobre jedzenie to zawsze jeden z kluczowych punktów wyjazdu! W Sheldon polecamy Cafe ODE.



No czyż to miasteczko nie jest cudowne?


Na poniższą plażę można dojść tunelem przemytników, wydrążonym w klifie – fajna sprawa, bardzo nam się podobało.


Popaśliśmy się razem z krówkami na łące z ładnym widokiem na morze – pogoda bardzo zachęcała do bycia leniwymi turystami.



Cieszyliśmy się błękitnym niebem…


…i zapachem pełni lata. Prosta definicja szczęścia.


Po spacerze wróciliśmy do Teignmouth autobusem (nad rzeką Teign).


Nie zabrakło klasycznej sesji fana przy muralu, oczywiście.



Gdy Norbert mnie opuścił, pospacerowałam sobie brzegiem morza, w głębokiej zadumie nad własnym szczęściem. Tak dobrze się zaczął ten czerwiec!



Każdy kolejny zakamarek Teignmouth wydawał mi się wyjątkowo urokliwy. Ale może to tylko moje wewnętrzne szczęście rozlewało się po okolicy. Nieważne, było magicznie.



To też tam po raz pierwszy na żywo widziałam jak bezczelna mewa zanurkowała i wyrwała starszemu panu loda z ręki – wcześniej widziałam takie akcje tylko w Internetach. Chrzanione, latające szczury!


Następny dzień przywitał mnie ulewą, a na dodatek urwała mi się rączka mojego co najmniej 11letniego, ukochanego, szmacianego plecaczka który zjeździł ze mną pół Europy. Na szczęście po krótkiej wizycie w muzeum padać przestało, na niebo wyszło piękne słońce, a w pierwszym sklepie do jakiego weszłam znalazłam idealny zamiennik plecaka – i to jeszcze na przecenie (zobaczycie go niebawem w foto-relacji z Rzymu)!



Pogoda się poprawiła, ale morze pozostało groźnie wzburzone.



Resztę dnia spędziłam spacerując i chłonąc klimat miejsca.


No a z Teignmouth pojechałam zdzierać gardło czystym szczęściem po raz drugi, do deszczowego i dość nieciekawego Manchesteru. Ale to nie miejsce się liczyło, rzecz jasna, tylko moich trzech bohaterów robiących ogień na scenie!
Cóż to była za wycieczka, aż miło powspominać!