Wiecie jak to jest z marzeniami: z
początku zawsze wyglądają niewinne, ale z czasem przybierają na sile do tego
stopnia, że zaczynają dusić. Do koncertu odliczałam dni od 22 listopada. Łatwo
z tego wywnioskować, że moja ekscytacja miała wystarczająco dużo czasu by
urosnąć do niebotycznych rozmiarów. Już szczególnie, że moje koncertowe
marzenie zeszło się z drugim, o znacznie dłuższym stażu: miałam w końcu
zobaczyć Londyn. I to całkiem sama. W efekcie, przed koncertem tak naćpałam się
Brytyjskim powietrzem, że w stronę stadionu zmierzałam kompletnie otumaniona
emocjami – i to bynajmniej nie koncertowymi. Drugi dzień unosiłam się nad
chodnikami i nie wyobrażałam sobie, żeby życie mogło być piękniejsze. Nie
bardzo do mnie docierało, że oto nadszedł finał mojego wyczekiwania i odliczania,
że to już, teraz, zaraz. Obawiałam się trochę, że z nadmiaru szczęścia i emocji
rozpadnę się na drobne kawałki. Lub samoistnie wybuchnę.
Stadion (gdy już dotarłam na trybuny)
zaparł mi dech w piersiach. Nigdy wcześniej nie byłam na stadionie z
prawdziwego zdarzenia, nie wspominając już o stadionie przygotowanym na koncert
Muse. Ten moment, w którym uprzejmy Pan skierował mnie na moje miejsce był
irracjonalny. Rozglądałam się wokoło i naprawdę nie mogłam ogarnąć, że tego
dokonałam, że naprawdę wylądowałam na stadionie w Londynie. Już nieistotnie, że
to z założenia miał być Wembley (to wciąż da się nadrobić!); Emirates wywarł na
mnie wystarczająco piorunujące wrażenie. Radość rozsadzała mnie od środka. Tyle
razy oglądałam HAARPa marząc o zostaniu częścią tego „londyńskiego” tłumu, że
na sam widok zapełniającej się płyty i trybun po przeciwnej stronie, łzy
niekontrolowanie napływały mi do oczu.
Bastille
(które bardzo polubiłam
jeszcze przed koncertem) zniknęło ze sceny równie szybko, jak się pojawiło.
Występ Dizzee Rascala ominęłam stojąc w kolejce po najdroższe (i najlepsze)
zakupy w moim życiu; wróciłam na trybuny na jego ostatnią piosenkę (i wcale nie
był taki zły, jak myślałam, że będzie). Niecałe pół godziny później Muse wszedł na scenę.
I tutaj jak zawsze płynność mojego opisu
się urywa.
O jednym przekonałam się na pewno:
trybuny to nie moje miejsce. Nie żałuję, że wybrałam oglądanie Ich z góry
(koniec końców było to nowe doświadczenie, szczególnie ściskające za serce
podczas Unintended i Blackout), ale za to bardzo żałuję, że
nie kupiłam drugiego biletu i nie stanęłam w kolejce na płytę dzień później
(choć to jeszcze da się nadrobić…). Brakowało mi tej adrenaliny, skakania,
wymachiwania rękami, cudzych kończyn ocierających się o moje ciało, wydzierania
w niebogłosy, bliskości sceny i walki o świeże powietrze. Z zazdrością
patrzyłam na ten szalejący w dole tłum.
Dla mnie każdy koncert Muse (a już szczególnie ten, w którym biorę
czynny udział), bez względu na długość trwania i różnorodność setlisty, jest
zawsze idealny. Od pierwszej nuty do ostatniego słowa czuję ten metafizyczny
przepływ pozytywnej energii. Napawam się tą siłą i czuję jak rośnie we mnie
niezłomne przekonanie, że mogę wszystko. Uwielbiam to uczucie. Gdy w żyłach buzuje
adrenalina, uśmiech nie schodzi mi z ust, a w głowie królują same pozytywne
myśli. Gdy nie liczy się nic poza muzyką i ogarniającą mnie ekstazą. Jeden taki
koncert ładuje moje akumulatory na kolejne parę miesięcy. Nie wspominając już o
tym, że przeładowane szczęściem wspomnienia zabiorę ze sobą do grobu.
Od czasów Galstonbury 2010 chorobliwie
marzyłam o tym, żeby być kiedyś częścią tłumu śpiewającego House of the Rising Sun: no i spełniło się! Usłyszałam też na żywo Unintended (co doprowadziło mnie do
niemalże histerycznych łez), Blackout
(które nawet w słuchawkach prowokuje rozkoszne dreszcze), Dead Star (szaleństwo!!!) oraz Feeling
Good. A w ruletce padło New Born
na które jawnie liczyłam. Absolutne spełnienie marzeń!
Trudno słowami wyrazić jak bardzo
szczęśliwa wyszłam z powrotem na ulice Londynu. Z jednej bajki wskoczyłam
prosto do drugiej. Na samo wspomnienie coś ściska mnie za serce. Za dużo
szczęścia. Wlekłam się w kolejce do metra z wielkim bananem na twarzy (by the
way, byłam pełna podziwu dla zgrabnej organizacji transportu przy takiej
imprezie!). Świadomość, że przede mną jeszcze dwadzieścia godzin w tym mieście,
skutecznie przyspieszała bicie serca.
Prawdziwa po-koncertowa depresja dopadła
mnie dopiero na lotnisku w Polsce. Nie chciałam by ta przygoda się kiedykolwiek
skończyła. Nie mogę doczekać się kolejnej.
Czasami ludzie pytają mnie, dlaczego tak
bezkrytycznie kocham wszystko, co
wyjdzie spod rąk Muse. Odpowiedź jest w gruncie rzeczy bardzo prosta: Oni już
dawno przestali być dla mnie tylko muzyką. Są dla mnie czymś znacznie bardziej
złożonym niż „ulubiony zespół”. Słowami nie bardzo umiem wyrazić jak wiele dla
mnie znaczą. Powtarzam to od przeszło czterech lat i za każdym razem jedynie z
coraz większym przekonaniem. Zawdzięczam Im prawie wszystko, co dzisiaj w samej
sobie cenię, a to bez wątpienia wycina piętno na sercu. Muse otworzył mi oczy,
wpuścił trochę światła w dotąd ponure zakamarki i wciąż niestrudzenie poszerza moje
horyzonty, inspiruje, popycha do przodu, nakłania do zmian,
wywołuje uśmiech i dodaje siły. Ci trzej panowie zaskarbili sobie honorowe
miejsce w moim sercu i wiem, że to nigdy się nie zmieni.
Wiecie co mówią: pierwsza miłość nigdy
nie rdzewieje.