19/08/2013

Muse at Emirates

LONDON zdjęcia: part I, part II, part III, partIV
WSTĘP DO TEMATU: tutaj.

Wiecie jak to jest z marzeniami: z początku zawsze wyglądają niewinne, ale z czasem przybierają na sile do tego stopnia, że zaczynają dusić. Do koncertu odliczałam dni od 22 listopada. Łatwo z tego wywnioskować, że moja ekscytacja miała wystarczająco dużo czasu by urosnąć do niebotycznych rozmiarów. Już szczególnie, że moje koncertowe marzenie zeszło się z drugim, o znacznie dłuższym stażu: miałam w końcu zobaczyć Londyn. I to całkiem sama. W efekcie, przed koncertem tak naćpałam się Brytyjskim powietrzem, że w stronę stadionu zmierzałam kompletnie otumaniona emocjami – i to bynajmniej nie koncertowymi. Drugi dzień unosiłam się nad chodnikami i nie wyobrażałam sobie, żeby życie mogło być piękniejsze. Nie bardzo do mnie docierało, że oto nadszedł finał mojego wyczekiwania i odliczania, że to już, teraz, zaraz. Obawiałam się trochę, że z nadmiaru szczęścia i emocji rozpadnę się na drobne kawałki. Lub samoistnie wybuchnę.
Stadion (gdy już dotarłam na trybuny) zaparł mi dech w piersiach. Nigdy wcześniej nie byłam na stadionie z prawdziwego zdarzenia, nie wspominając już o stadionie przygotowanym na koncert Muse. Ten moment, w którym uprzejmy Pan skierował mnie na moje miejsce był irracjonalny. Rozglądałam się wokoło i naprawdę nie mogłam ogarnąć, że tego dokonałam, że naprawdę wylądowałam na stadionie w Londynie. Już nieistotnie, że to z założenia miał być Wembley (to wciąż da się nadrobić!); Emirates wywarł na mnie wystarczająco piorunujące wrażenie. Radość rozsadzała mnie od środka. Tyle razy oglądałam HAARPa marząc o zostaniu częścią tego „londyńskiego” tłumu, że na sam widok zapełniającej się płyty i trybun po przeciwnej stronie, łzy niekontrolowanie napływały mi do oczu.  
Bastille (które bardzo polubiłam jeszcze przed koncertem) zniknęło ze sceny równie szybko, jak się pojawiło. Występ Dizzee Rascala ominęłam stojąc w kolejce po najdroższe (i najlepsze) zakupy w moim życiu; wróciłam na trybuny na jego ostatnią piosenkę (i wcale nie był taki zły, jak myślałam, że będzie). Niecałe pół godziny później Muse wszedł na scenę.
I tutaj jak zawsze płynność mojego opisu się urywa.
O jednym przekonałam się na pewno: trybuny to nie moje miejsce. Nie żałuję, że wybrałam oglądanie Ich z góry (koniec końców było to nowe doświadczenie, szczególnie ściskające za serce podczas Unintended i Blackout), ale za to bardzo żałuję, że nie kupiłam drugiego biletu i nie stanęłam w kolejce na płytę dzień później (choć to jeszcze da się nadrobić…). Brakowało mi tej adrenaliny, skakania, wymachiwania rękami, cudzych kończyn ocierających się o moje ciało, wydzierania w niebogłosy, bliskości sceny i walki o świeże powietrze. Z zazdrością patrzyłam na ten szalejący w dole tłum.


Dla mnie każdy koncert Muse (a już szczególnie ten, w którym biorę czynny udział), bez względu na długość trwania i różnorodność setlisty, jest zawsze idealny. Od pierwszej nuty do ostatniego słowa czuję ten metafizyczny przepływ pozytywnej energii. Napawam się tą siłą i czuję jak rośnie we mnie niezłomne przekonanie, że mogę wszystko. Uwielbiam to uczucie. Gdy w żyłach buzuje adrenalina, uśmiech nie schodzi mi z ust, a w głowie królują same pozytywne myśli. Gdy nie liczy się nic poza muzyką i ogarniającą mnie ekstazą. Jeden taki koncert ładuje moje akumulatory na kolejne parę miesięcy. Nie wspominając już o tym, że przeładowane szczęściem wspomnienia zabiorę ze sobą do grobu.
Od czasów Galstonbury 2010 chorobliwie marzyłam o tym, żeby być kiedyś częścią tłumu śpiewającego House of the Rising Sun: no i spełniło się! Usłyszałam też na żywo Unintended (co doprowadziło mnie do niemalże histerycznych łez), Blackout (które nawet w słuchawkach prowokuje rozkoszne dreszcze), Dead Star (szaleństwo!!!) oraz Feeling Good. A w ruletce padło New Born na które jawnie liczyłam. Absolutne spełnienie marzeń!
Trudno słowami wyrazić jak bardzo szczęśliwa wyszłam z powrotem na ulice Londynu. Z jednej bajki wskoczyłam prosto do drugiej. Na samo wspomnienie coś ściska mnie za serce. Za dużo szczęścia. Wlekłam się w kolejce do metra z wielkim bananem na twarzy (by the way, byłam pełna podziwu dla zgrabnej organizacji transportu przy takiej imprezie!). Świadomość, że przede mną jeszcze dwadzieścia godzin w tym mieście, skutecznie przyspieszała bicie serca.
Prawdziwa po-koncertowa depresja dopadła mnie dopiero na lotnisku w Polsce. Nie chciałam by ta przygoda się kiedykolwiek skończyła. Nie mogę doczekać się kolejnej.

Czasami ludzie pytają mnie, dlaczego tak bezkrytycznie kocham wszystko, co wyjdzie spod rąk Muse. Odpowiedź jest w gruncie rzeczy bardzo prosta: Oni już dawno przestali być dla mnie tylko muzyką. Są dla mnie czymś znacznie bardziej złożonym niż „ulubiony zespół”. Słowami nie bardzo umiem wyrazić jak wiele dla mnie znaczą. Powtarzam to od przeszło czterech lat i za każdym razem jedynie z coraz większym przekonaniem. Zawdzięczam Im prawie wszystko, co dzisiaj w samej sobie cenię, a to bez wątpienia wycina piętno na sercu. Muse otworzył mi oczy, wpuścił trochę światła w dotąd ponure zakamarki i wciąż niestrudzenie poszerza moje horyzonty, inspiruje, popycha do przodu, nakłania do zmian, wywołuje uśmiech i dodaje siły. Ci trzej panowie zaskarbili sobie honorowe miejsce w moim sercu i wiem, że to nigdy się nie zmieni.
Wiecie co mówią: pierwsza miłość nigdy nie rdzewieje.