08/01/2016

Defector

Ta myśl kiełkowała we mnie już od dawna. Myśl, że jestem jakaś „inna”.
Zdaję sobie sprawę jak bardzo beznadziejnie i pretensjonalnie to brzmi. No ale wybaczcie: przepracowany kryzys robi swoje i po dwudziestu czterech latach na tym padole, ze stanowczością stwierdzam, że mój mózg po prostu musi działać jakoś inaczej. I to przekonanie, choć niewinnie kiełkowało we mnie przez długie lata, odpowiednio nazwane zostało dopiero przez moich bohaterów z Devon, którzy zawsze przypadkowo (bo tutaj akurat wyśpiewując historię o ludzkich dronach) wygłaszają jakieś życiowe prawdy o mnie samej: I’m a defector.
I choć bardzo chciałabym śpiewać o tym swoim "defekcie" z taką werwą i radością jak robi to Matt (wszak to przełomowy kawałek na albumie), to jakoś nie zawsze mogę.
Bo ta cała domniemana wyjątkowość to jest tak trochę o tyłek rozbić.
Zresztą możecie ocenić to sami.  


Gdy byłam młodsza, bardzo chciałam naprawiać świat (jakkolwiek naiwnie to brzmi). Wierzyłam w kościelne frazesy i powodzenie katolickich misji. Kupowałam obrazki, ręcznie robione widokówki i po godzinach plotłam sieć na ewangelizacyjne festiwale. Odwidziało mi się, gdy za brak gotowości do dalszej współpracy okrzyknięta zostałam (choć nie dosłownie) zaklętym w ludzkim ciele złem. Kościół więc z impetem odrzuciłam (największy dowód na to, że pamiętliwa jestem), a z marzeń o naprawianiu odległej Afryki się raz a porządnie wyleczyłam. Naprawianiem własnego podwórka (choć przez chwilę mnie to kusiło) też się jakoś specjalnie zajmować nie chciałam, bo Orwell mi uświadomił, że polityka jest bez sensu, historia bez przerwy zatacza koło, a i rozwijający się we mnie egoizm podpowiedział, że życie i tak jest zdecydowanie za krótkie żeby je poświęcać jakiejś chwiejnej sprawie, czy anonimowym innym. Nawet jeśli miałyby nimi być moje własne dzieci.
No a w tak zwanym międzyczasie nałogowo pisać i myśleć zaczęłam. I mnie psychologia zaczęła niebezpiecznie jarać: w filmach, książkach, życiu i sobie samej. I zaczęłam badać rzecz trochę konkretniej: pranie mózgu, samoświadomość, tożsamość, trauma. A na wózku obok jechało (i wciąż jedzie) wielkie marzenie o pisaniu. Po drodze jeszcze wskoczyła filozofia: Sartre i jego projekt pisarza, psychoanalitycznego egzystencjalisty.
Tak więc wszystko i wszystkich na swojej drodze zaczęłam gryźć od strony psychologicznej. I tak jak kiedyś bardzo chciałam zmieniać świat, tak szybko zachciało mi się zmieniać ludzi. Na lepsze oczywiście. Moje lepsze. I jedyne co z tego mojego zmieniania wychodziło, to nowe, zupełnie niepotrzebne problemy. Dziś przytaczane w trzech krótkich aktach.  

Akt 1
Przyjaźń nam się na oczach rozpadała, ale ja zawzięcie wierzyłam, że szczerością i tłumaczeniem własnego punktu widzenia coś jeszcze ugram i będzie tak jak dawniej: cuda na kiju i pogaduchy do wczesnych godzin porannych. Nie wzięłam pod uwagę subtelnej (ale w pewnym momencie życia jednak kluczowej) różnicy wieku, przeciwstawnego do mojego charakteru, czy odmiennych środowisk w które wrosłyśmy gdzieś po drodze. Rzuciłam się (swoją drogą zdecydowanie za późno) ratować coś, co już dawno do ratowania się nie nadawało. I co z tego miałam? Nic. No, może czyste sumienie, bo przynajmniej próbowałam.

Akt 2
Zaczęło się bardzo fajnie: ot, pojawił się ktoś, z kim mogłam całe błogie wieczory przegadać o ludziach, życiu, głupocie, potrzebie życiowej mądrości, kryzysach i naukach z nich płynących. Doceniana za swoje dogłębne analizy, dopytywania i gotowość na powagę, rosłam od środka. Do czasu, gdy nie trafiłam na mur i nasze relacje, nagle i bez uprzedzenia, zmieniły się o 180 stopni: wszystko to, za co byłam do tej pory chwalona, nagle okazało się wybitnie uciążliwym problemem. I co z tego miałam? Problem. Z samą sobą. I depresję do kompletu. Bo co jeśli to ze mną faktycznie jest coś bardzo, ale to bardzo nie tak?

Akt 3
Rozochocona moją (jakże trafną!) teorią o biernych i aktywnych, wpadłam na pomysł, że z biernego zrobię aktywnego. Skończyło się to z gruntu żałosną, toksyczną i masochistyczną próbą zbudowania czegoś, co nigdy racji bytu nie miało. Bo rzeczony bierny aktywnym zostawać wcale nie chciał. W ogóle czegoś zupełnie innego chciał: i ode mnie, i od życia tak generalnie. No a ja mu się, tak bez zapowiedzi, w paradę ze swoimi napompowanymi potrzebami zmieniania świata „od własnego podwórka” wpieprzyłam. I co z tego miałam? Życiowy kryzys z piekła rodem, i to na własne życzenie.

Puenta tego wywodu zamyka się więc w jednej, prostej radzie: jak wam się wydaje, że możecie zmienić świat lub nieogarniętego człowieka, to się jebnijcie w łeb, mocno: nie możecie, nie mogliście i prawdopodobnie nigdy nie będziecie mogli.
Nie twierdzę, że zmiany nie są możliwe (wręcz przeciwnie!), ale nic na siłę. Żeby coś w życiu faktycznie ugrać, trzeba sobie trafić na odpowiednich ludzi, którzy będą grali w twojej lidze, lub przynajmniej chęć zmiany ligi WYRAŹNIE przejawiać.
A znaleźć takich (przynajmniej mi) wcale nie jest łatwo…