19/02/2012

2012: Stubai

     To był mój piąty raz w Alpach. Trzeci raz w tych Austriackich. I na cztery alpejskie kurorty, które miałam okazję poznać, tegoroczny Stubai wypada najgorzej. Zapewne duże znaczenie w mojej ocenie ma tutaj nieudana pogoda: w pierwszej połowie tygodnia męczyły nas wyjątkowo podłe temperatury, które na lodowcu wahały się od -20 do -30 stopni (poniżej od -10 do -20), co przypłaciłam odmrożeniem czubka nosa. W środę pogoda załamała się do tego stopnia, że zamknięto wjazd na lodowiec z powodu wysokiego zagrożenia lawinowego. W czwartek i piątek było już o wiele cieplej, ale za to nie ustawał okropny, lodowaty i silny wiatr, który uniemożliwił działanie większości tras, co z kolei przyczyniło się do „korkowania się” tras działających.
     Ale do nieprzyjaznych warunków pogodowych dochodzi też kwestia samego kurortu. Zdaję sobie sprawę, że wyrażałabym się o tym wyjeździe zupełnie inaczej, gdyby to nie był mój piąty raz, i gdybym nie miała porównania z takimi miejscami jak włoskie Val di Sole (absolutny numer jeden), czy austriacki Kitzsteinhorn (lub Solden). Porównując więc, przyczepiam się do dwóch rzeczy. Po pierwsze wyciągi: krzesła w najbardziej odsłoniętych miejscach (czyt. tam gdzie najbardziej piździło) były zupełnie odsłonięte (czyt. orczyki lub krzesła bez osłon), a samo wyjeżdżanie zajmowało trzy razy więcej czasu niż zjeżdżanie (w normalnych proporcjach wynosi ono zazwyczaj dwa razy więcej). Po drugie trasy: jak na ilość wyciągów i rozpiętość kurortu było ich niewiele, w dodatku niezbyt trafnie oznakowane: przykładowo puszczasz się na krechę po długim, płaskim, niebiesim odcinku, a potem trafiasz na pionową ściankę rodem z czarnej trasy.
     Za to nasz „apartament” w Alpejskim domku, ok. 20km od lodowca, był całkiem do rzeczy.


Taki mieliśmy widok z balkonu późnym popołudniem.  


Dla porównania, tak wyglądał on w środę rano.

    Aparat na stok wzięłam w sumie tylko trzy razy i zdjęć zrobiłam bardzo niewiele, bo było tak cholernie zimno, że nie miałam najmniejszej ochoty ogałacać rąk do cienkich rękawiczek, w których już po minucie w ogóle nie było czuć palców. Poza tym mróz nie sprzyja takim sprzętom. Tak czy siak, fotorelacja jest.


     Na taras widokowy „Top Of Tyrol” (3333mnpm) wychodziło się po schodkach i, oczywiście, zawieszony był on w powietrzu, co trochę mnie paraliżowało – nie wiem czy to już lęk wysokości, ale bardzo nie lubię patrzeć w dół, gdy pod nogami wyraźnie widzę wiodące w dół skały; już zwłaszcza, gdy mocno wieje i cały taras znacząco drży.

 
Przejrzystość, jak sami widzicie, pozostawiała wiele do życzenia. 



Kilka stosunkowo udanych ujęć. 


Punkt strategiczny, czyli widok spod knajpy. Widoczna gondola prowadzi na sam szczyt.

     Mimo moich licznych narzekań, muszę przyznać, że te mrozy i duże opady śniegu miały też swoje plusy. W drodze na lodowiec, z okna auta mieliśmy okazję obserwować zimę w jej najpiękniejszej postaci. Zobaczcie sami: 



 
 
Dla takich widoczków warto mieć raz do roku prawdziwą zimę.

      Ostatni dzień, dla moich nóg, oczu i wszystkich możliwych mięśni był istną udręką, dlatego byłam trochę rozczarowana, gdy jako rekompensatę za stracony dzień, zamiast zwróconych pieniędzy, wciśnięto nam dodatkowe karnety. Ale koniec końców nie było tak źle, bo sobota okazała się najpiękniejszym dniem ze wszystkich sześciu. 


 

    Reasumując: choć Stubai’u raczej nie polecam, to muszę przyznać, że przywieźliśmy stamtąd trochę wspomnień. Żeby dopełnić naszego rodzinnego pecha, nie obeszło się bez strat: Tata wrócił bez kijka (z takim impetem wbił go w śnieg, że część w nim pozostała), a mój brat ze złamaną nartą. Na szczęście ja trzy lata temu wyczerpałam pech na zapas (wróciłam z Włoch z nowymi nartami, bo moje były tak nieumiejętnie wyostrzone, że nie dało rady na nich jeździć) i tym razem jedynie podarłam rękawiczki i zrobiłam dziurę w lewej nogawce spodni;)