03/02/2012

W Ciemności

Nominacja do Oscara zobowiązuje, więc mama zakupiła bilety do kina dla całej rodziny i wczoraj w końcu zobaczyłam naszego kandydata do prestiżowej nagrody. Film był na tyle intrygujący i zdobył już na tyle dużo rozgłosu, że nie mogłam powstrzymać się przed własną „recenzją”. Zwłaszcza, że poniekąd temat żydowski jest mi bardzo bliski (czyt. odkąd robiłam pracę maturalną na ich temat, chłonę wojenne historie Żydów wyjątkowo chętnie).


Po wyjściu z kina, jak to już miewam w zwyczaju, skonfrontowałam własne, jeszcze świeże odczucia z opiniami zamieszczonymi w Internecie.  Recenzenci (w znacznej większości) film głośno wychwalają, tymczasem w komentarzach od przeciętnych odbiorców wrze od oburzenia i rozczarowania, co mnie osobiście mocno zaskoczyło. Chociaż sama nie oceniłabym tego filmu jako kinowe arcydzieło, to nie uważam żeby roiło się tam od powodów dla potępienia, a liczba negatywnych i rozczarowanych komentarzy na to by wskazywała... Jedyne co jestem w stanie mu zarzucić, to że był za długi. Dobrze zrobiony, ciekawie nakręcony, ale stanowczo za długi, trochę mnie męczył. Dopuszczam jednak do siebie myśl, że może takie było założenie twórców: wymęczyć widza tym przejmującym, żywym obrazem.
Jednakże w komentarzach, które mnie zadziwiły, wcale nie rozchodzi się o długość seansu. Mowa jest głównie o seksie i oczernianiu Polaków.

Pojawiają się liczne zarzuty, że sceny seksu były zbyt liczne, nieczułe, niepotrzebne, obrzydliwe, odpychające, niczego nie wnosiły, ukazywały pożądanie zamiast prawdziwego uczucia i jedynie przysłaniały prawdziwe przesłanie filmu o tragedii Żydów. Nie mogę się bardziej z tym NIE zgodzić. Zacznę od tego, że w ogóle nie jestem w stanie pojąć myślenia i argumentacji ludzi, którzy tak ostro krytykują seks zawarty w tym obrazie, bo mi osobiście pasował do całości i nie widziałam w tym niczego nadzwyczajnie odrzucającego (w każdym razie nie bardziej niż sypianie ze szczurami swobodnie biegającymi po plecach). Nie rozumiem dlaczego tak bardzo drażni i odrzuca seks w kanałach, ze szczurami, ukradkiem, zwierzęcy, brudny, w czasach bezwzględnej wojny, podczas gdy niezobowiązujący seks i sceny erotyczne w innych, „czystych” filmach są odbierane tak łagodnie. Czym różni się scena seksu na czystej pościeli czy na blacie w kuchni od tej w kanałach? Bo nas to brzydzi zamiast podniecać? Bo szokuje? Bo jest nie do pomyślenia? Bo tego nie rozumiemy? Bo jak jest wojna, to nie ma już prawa pokazywania fizycznego zbliżenia? Wydaje mi się, że dzisiaj wszyscy przyzwyczailiśmy się do znajomego obrazu okrucieństw wojny, w których miłość przejawia się jedynie heroicznym poświeceniem, zasłanianiem ciała ukochanej osoby własnym lub umieraniem w tragicznie splecionych objęciach. Dlatego też obraz tej zniekształconej miłości, tej bliskości w iście ekstremalnych warunkach jest czymś, co wydaje się nam nie na miejscu. Zakładam, że większość widzów poszła do kina nastawiona na kolejny wstrząsający, ale niczym nie wyróżniający się obraz heroizmu, cierpienia i znajomego okrucieństwa II wojny światowej. I to nastawienie, ma się rozumieć, po ponad dwugodzinnym seansie zostało „lekko” zrujnowane. 
Sceny seksu przysłoniły prawdziwe przesłanie? Bzdura. Owszem, seks wysunął się na pierwszy plan, ale według mnie niczego nie przysłonił, bo to on sam był tym głównym, prawdziwym przesłaniem. W zasadzie, te wzbudzające kontrowersje obrazy współżycia między bohaterami były jedynym elementem, który odróżnia ten wojenny dramat od innych tematycznie powiązanych produkcji. Ktoś gdzieś w komentarzu napisał, że więcej było w tym filmie pragnienia seksu niż chleba – a i owszem. Bo pragnienie chleba, walkę o przetrwanie i heroiczną miłość widzieliśmy już wielokrotnie. Pani Holland wnosi coś nowego. Budzi to kontrowersje, brzydzi, oburza, ale myślę, że jest prawdziwe. Marek Edelman, któremu na początku dedykowany jest film, często unosił się, gdy ktoś pytał go „jak to było w gettcie”. Często powtarzał, że nikt dziś (czyt. po wojnie) nie jest w stanie zrozumieć człowieka, który przeżył koszmar getta czy holocaustu. Denerwowały go te usilne próby zrozumienia, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Równocześnie jednak chętnie powtarzał, że „była miłość w gettcie”. A tej miłości jakoś nikt specjalnie nie kwapił się później pokazywać. Przez wzgląd na ową dedykację i moją jako-taką wiedzę o samym Marku Edelmanie odnoszę więc wrażenie, że pani Holland chciała tym filmem złożyć niemy hołd, wreszcie pokazując ową żydowską, wojenną miłość: zniekształconą, nienaturalną, zwierzęcą i odpychającą, ale może właśnie przez to nad wyraz prawdziwą. Może owe oburzenie w komentarzach jest naturalnym objawem tego wyżej wspomnianego niezrozumienia? Ludzie zawzięcie pytają: ale po co, na co, dlaczego tak dużo, tak nieprzyjemnie, czy nie można było inaczej tej miłości pokazać, skupić się na innych aspektach codzienności – a właśnie po to, żeby wzburzyć, zszokować, zakwestionować, zasugerować inne oblicze wojennej rzeczywistości.
Zarzut „oczerniania” Polaków tym filmem wydaje mi się jeszcze bardziej bezpodstawny niż pastwienie się nad kwestią seksu. Jestem niemal pewna, że autorami wszystkich komentarzy w tym temacie są Polacy, którzy nie potrafią przyjąć ani krztyny krytycyzmu na swoje barki. Mam ochotę schować głowę w piasek, gdy czytam oburzoną wypowiedź jakiegoś pana o tym, do czego to Polska doszła, że oczernia samą siebie filmami własnej produkcji. Dla jasności: nie uważam się nawet w najmniejszym stopniu za patriotkę, ale nie wydaje mi się, żeby patriotyzm miał polegać na wybielaniu siebie i oczernianiu każdego, kto powie choćby jedno złe słowo na Polaka. Zwłaszcza, że owe słowa nie są w żadnym stopniu kłamstwem, czy oszczerstwem. I tutaj znowu mam ochotę wrócić do punktu wyjścia stwierdzając, że to znowu kwestia niezrozumienia. Po pierwsze (co powinno być oczywiste…?): nikt nie jest czarno-biały, bez względu na rasę, wyznanie, budowę czaszki, czy kolor skóry. Wszędzie znajdą się ludzie bardziej i mniej dobroduszni. Po drugie (również oczywiste): wojna zmienia ludzi. Nie rozumiem na jakiej podstawie można zarzucać postaci Poldka oczernienie polskości. Był złodziejem, szukał pieniędzy, był cwany, nie lubił Żydów, chciał na nich jak najwięcej zarobić. I w czym problem?  To była wojna, przynajmniej co drugi Polak tak robił, bo walczył o swoje i swojej rodziny przetrwanie jak najlepiej mógł. To była inna moralność (choć jak się nad tym zastanowić, to wcale nie bardziej różniąca się od dzisiejszej), wojna siłą rzeczy wyciskała z ludzi najgorsze. Dlaczego więc ludzie oczekują, że w filmach będziemy mówić jedynie o heroicznych, odważnych, bezinteresownie dobrych i poświęcających się Polakach? Nie łudźmy się, niewiele takich stąpa po tej ziemi, świętego ze świeczką szukać. Poza tym, koniec końców, właśnie o takim Polaku jest ten film. To, że nie był od początku wcieleniem dobra i najcudowniejszych cnót jedynie dodaje mu autentyczności. Czyż nie tak? Niby mamy 21 wiek, niby tacy jesteśmy wyzwoleni i otwarci, a jak przyjdzie co do czego, to okazuje się, że nie potrafimy umknąć przeszłości. Grzebiemy się w tych wszystkich stereotypach i przesadnie heroicznych wyobrażeniach o Polsce, nie dostrzegając, jacy okropni robią się z nas hipokryci.
Prawda w oczy kole. I chyba dlatego największe wrażenie w całym tym filmie zrobił na mnie napis końcowy: „Ktoś na jego pogrzebie krzyknął ‘to kara boska za pomaganie Żydom’ (…) Ale czy potrzebujemy Boga, żeby karać się nawzajem?”. [Dla jasności: jak końcowe napisy informują, Poldek zginął tragicznie pod kołami rozpędzonej ciężarówki, ratując swoją córkę]. 
Osobiście nie uważam, żeby „W Ciemności” miało jakąś wielką szansę na Oscara (i może właśnie dlatego ją ma…?). Ale podsumowując, film jest bardzo dobrze zrobiony, kapitalnie zagrany i zdecydowanie warty zobaczenia. Ale na kolana mnie nie powalił