16/01/2015

Nałogowa Pamiętnikara

Piszę pamiętnik od (już przeszło!) 10 lat, i choć przyznawanie się do tego w ogóle mnie nie krępuje, to mówiąc o tym publicznie, często czuję się dziwnie. Dlaczego? Bo pamiętnikowanie zdaje się być zakodowane w grupowej podświadomości jako czynność infantylna: odpowiednia dla nastolatków z buzującymi hormonami i śmiesznymi problemami. Toteż za każdym razem, gdy się do pamiętnikowania przyznaję, odnoszę wrażenie, że sama nieco spłycam znaczenie tego, co tak naprawdę robię, a przynajmniej tego, co dzięki temu osiągam.
Tak więc najwyższy czas oświadczyć, że Pamiętnikowanie – przynajmniej póki co – jest dla mnie najważniejszą i najbardziej wartościową formą pisania. Nie, nie tylko dlatego, że mam w tym najdłuższy staż. Ta na pozór infantylna (ba, początki istotnie takie były) czynność nauczyła mnie o pisaniu i sobie samej więcej niż niejedna książka.
I dziś właśnie o tym.


Po pierwsze: stawia na nogi.
Może po prostu za długo już piszę i do spisywania frustracji zwyczajnie w świecie przywykłam, ale fakt pozostaje faktem: pamiętnikowanie przynosi mi nieocenioną ulgę. Emocjonalną i mentalną. Wiem na pewno, że z tą moją chorobliwą nadwrażliwością na własnym punkcie, bez pisania szłoby mi na tym świecie kompletnie oszaleć. A tak przynajmniej jestem w stanie go sobie słowami modyfikować, naginać do własnych potrzeb i na kartkach w pewnym stopniu zamykać, z powodzeniem udając, że mam nad nim jakąś kontrolę.
A złudzenie kontroli lepsze jest od permanentnego poczucia niemocy. Może to układanie wszystkiego w słowa i akapity rzeczywiście jest tylko moim naiwnym nawykiem o efekcie placebo, ale dopóki wciąż jest w stanie stawiać mnie na nogi, z pełną świadomością zamierzam go pielęgnować. Najpewniej do usranej śmierci. Bo pisanie daje mi siłę. I to akurat w wymiarze całkiem realnym.

Po drugie: leczy.
Teoria, że pisanie jest terapią, nie wzięła się z powietrza. To najtańszy terapeuta na rynku. Przyznaję: z efektywnością bywa różnie, bo nie każdemu taka forma służy, ale mi akurat od lat pomaga niezawodnie. Jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek się na niego wkurwiła, bo choć czasem bywa irytująco milczący, to zawsze jest gdzieś obok, a przy tym nie ocenia, nie oczekuje i nie obraża się. Po prostu jest, nieustannie gotowy przyjąć kolejną porcję moich mentalnych rzygów. A jak wiadomo: gdy coś długo siedzi na żołądku, rzyganie przynosi nieocenioną ulgę. I choć nie działo się tak od samego początku, to z czasem owe przelewanie myśli na papier istotnie stało się sprawdzonym narzędziem do ogarniania mentalnego chaosu. Który wciąż się ogarnia, ale z coraz bardziej widocznymi efektami.
Nałogowe pisanie o samej sobie najpierw wyleczyło mnie z ignorancji dla własnych, wewnętrznych potrzeb, a potem z bezcelowej kłamliwości. I leczy dalej. Każdego dnia.

Po trzecie: uczy regularnej pracy.
W życiu regularna i punktualna jestem w niczym: na każde spotkanie spóźniam się (minimum) pięć minut, w sali na zajęciach zjawiam się zazwyczaj ostania, uczyć się w ogóle nie umiem (z przerwami czy bez, po prostu nie umiem) i wszystko wiecznie zostawiam na ostatnią chwilę. Regularną pracą chyba jeszcze nigdy nie ufajdałam sumienia. Nie licząc pisania.
Gdyby ktoś chciał nakręcić bardzo subiektywny i bardzo nudny dokument o moim życiu, miałby 26 zeszytów 10letniego bełkotu do przeczytania. Ostatnie dwa lata są nawet dostępne w wersji elektronicznej dla obcokrajowców, i to z dokładnością co do dnia, bo zachciało mi się ćwiczyć język i spisywać myśli każdego zasranego dnia (co, swoją drogą, okazało się naprawdę niezłym sposobem na pobudzanie szarych komórek). Nie, nie żartuję. Czasem jest to jedno zdanie, czasem całe trzy strony, ale codziennie coś.
Postanowienia dotyczące pisania są jedynymi, które od lat bez problemu dotrzymuję.
I po dziesięciu latach, z ręką na sercu przyznaję, że regularnie to ja potrafię tylko pisać.

Po czwarte: wyrabia styl.
Nie chodzi o to, jakiego używasz słownictwa. Przez wyrabianie stylu mam raczej na myśli odnalezienie tego sławetnego własnego głosu. To, o czym pisałam w pamiętniku na samym początku, a to, o czym piszę teraz, różni się niemal diametralnie – przez lata dokumentowania swojego życia, emocji i przemyśleń, powoli acz konsekwentnie, modyfikowałam to, o czym pisałam. To trochę jak naturalna selekcja: zaczynałam od obsesyjnych epopei na temat książek, filmów i aktorów, a kończę na obsesyjnych epopejach analityczno-osobowościowych. Znalazłam swój własny, unikatowy sposób zapisywania tego, co uważam za istotne, a omijania tego, co sensu wydaje mi się kompletnie pozbawione. I, co zaskakujące, okazuje się, że ta selekcja, choć przeprowadzana trochę na chybił trafił, wcale nie jest przypadkowa: wiele moich wpisów sprzed lat w bardzo wyraźny sposób łączy się z moimi najnowszymi wnioskami. I to cieszy. Tak samo jak cieszy odkrycie, że początkiem miesiąca przyśniło mi się dokładnie to, co wydarzyło się jego końcem. Bo mimo iż bywa stronniczy, dwulicowy i zgubny, Pamiętnik to jednak pamięć na której można prawdziwie polegać.

Po piąte: mierzy postępy.
Tak, pisanie bez czytania nic nie daje. Ale gdybym nie pisała, nie byłabym w stanie zmierzyć własnych postępów. A między moim pierwszym i dziesiątym zeszytem rozpościera się równie głęboka przepaść jak pomiędzy jedenastym i dwudziestym pierwszym. I założę się, że sytuacja będzie analogiczna z dwudziestym czwartym i trzydziestym piątym.
A pisząc szlifuję przecież nie tylko styl, ale i kształtuję własną osobowość (lub, inaczej mówiąc: świadomość samej siebie). Wiele było rzeczy, których jeszcze kilka lat temu nie potrafiłam ni to zidentyfikować, ni nazwać – dziś przychodzi mi to bez większego trudu. Jasne, czasem to definiowanie będzie wymagać całych długich lat lub naprawdę niezłej (mentalnej) gimnastyki, ale przynajmniej wiem, że ze wszystkim mogę (kiedyś) dojść do ładu.
A taka świadomość daje moc. I nienajgorsze perspektywy na przyszłość.