16/10/2020

Krytyczne myślenie boli

W tym roku dowiedziałam się co to takiego „kultura anulowania” (ang. cancel culture) i odkryłam, że sama jak najbardziej odczuwam coraz większy strach przed dzieleniem się swoimi opiniami. I cholernie mnie to martwi. Bo jak bardzo lubię dyskutować, stymulować własny mózg, analizować, rozumieć i poddawać w wątpliwość własne opinie, to nie zliczę ile razy zamknięto mi usta nazywając rasistką czy lewaczką. Początkowo wydawało mi się, że może przesadzam, że pewnie jestem przewrażliwiona i za bardzo biorę wszystko do siebie. Ale w ramach jak tych przykładów przybywało i gdy nawet bliscy mi ludzie dawali znać, że jakakolwiek dyskusja nie jest mile widziana, bo oni już sobie wyrobili zdanie… no człowiek mimowlnie się zamyka.



Jest jeden bardzo ważny powód dla którego na co dzień nie śledzę wiadomości i nie maluję wiecznie większego obrazka: bo nie chcę się załamać. Mój mózg na co dzień serwuje mi wystarczająco dużo materiału do zmartwień na własną rękę, żebym chciała je jeszcze uzupełniać przykrymi doniesieniami ze świata.

Moim życiowym problemem zawsze była nadwrażliwość: przejąć potrafię się absolutnie wszystkim, tak jak i wszystko jestem w stanie obrócić (lub chociaż zinterpretować) przeciwko samej sobie – moi najbliżsi mogą to potwierdzić: jestem niekwestionowanym mistrzem w podkopywaniu własnej wartości. Moje nadproduktywne myślenie ma też to do siebie, że czasem największa pierdoła potrafi albo zupełnie wyprowadzić mnie z równowagi (i sprowokować załamanie nerwowe), albo spowodować lawinę poplątanych myśli, które będą mi spędzać sen z powiek przez kilka kolejnych dni. Dopóki ich jakoś nie uporządkuję. Co w moim wypadku najczęściej oznacza tysiące słów przelanych na papier.

Na co dzień próbuję być otwartym i tolerancyjnym człowiekiem. Naprawdę. Są jednak rzeczy, których mój mózg przeskoczyć nie potrafi, a wbrew sobie i własnej intuicji działać się oduczam. Na przestrzeni ostatnich lat wyraźnie zauważyłam, że w miarę jak rośnie ogólne zapotrzebowanie (czy może oczekiwanie) do stawania po konkretnej stronie barykady, ja coraz częściej zbliżam się do niechcianego środka. Podczas gdy świat zdaje się gorliwie namawiać do malowania wszystkiego w czarnobiałych barawach, ja uparcie wszędzie dostrzegam coraz to nowsze odcienie szarości. Analizowanie i chęć zrozumienia sprawia, że często nie potrafię zignorować problemów, które są identyczne dla obu (przeciwnych) stron tej samej barykady. 

To nie tak, że się nie da, ludzie po prostu nie chcą się dogadać.

Dyskusja, dialog, kwestionowanie, krytyczne myślenie i empatia wydają się dziś pojęciami kompletnie z życia wyplenionymi. Ludzie, jak już wspominałam, cytując za profesorem Malinowskim, mają dziś nie wiedzę, a opinie. Mało kto zadaje sobie dziś trud sprawdzenia zasłyszanych informacji, za pewnik biorąc to, co sugerują tendencyjne nagłówki.

Od czasu do czasu sięgam po film na faktach albo dokument i zawsze nie mogę wyjść z podziwu, że mamy tyle niezbitych dowodów na to, jak bardzo zgniły i skorumpowany od środka jest nasz system - lokalny i globalny, polityczny i legislacyjny. Wszyscy wiemy, że pieniądz to dziś władza najwyższa. Że zniewolił miliony i wywleka na wierzch to, co w ludzkości najgorsze. A jednak nic z tym nie robimy. Bo szkoda życia. Bo problem urósł do takiej wielkości, że zwyczajnie nie ma sensu się z tym szarpać.

Ja sama, początkowo zawsze zszokowana i przygnębiona, przedzieram się przez te kilka ciężkich dni zwątpienia w gatunek ludzki, po czym z ulgą wracam do mojej małej bańki, w której otoczona jestem ludźmi myślącymi, empatycznymi, rozsądnymi i proaktywnymi. Pozwalam sobie zapomnieć w jak chujowym świecie żyjemy, tylko po to, by żyć względnie szczęśliwie. No niestety: jestem nadwydajną mentalnie idealistką, która chciałaby budować świat według własnych, arogancko niezłomnych zasad i ciężko mi idzie zaakceptowanie tego, że świat nigdy nie będzie wyglądał tak, jak go sobie wyobraziłam. Dlatego po każdej kolejnej analizie otaczającego mnie świata, potrzebuję wrócić do tej bezpiecznej bańki, w której tworzę środowisko dla siebie samej normatywne.

Jakkolwiek wartościowe i budujące by nie było, krytyczne myślenie boli. Dostrzeżenie większego obrazka czy też próba ogarnięcia więcej niż dwóch aspektów danej sprawy (a każda jedna ma ich wiele) wymaga też pewnego mentalnego zaplecza, którym nie wszyscy dysponują.

Wspomniania wyżej „kultura anulowania” zdaje się wynikać właśnie z tej niemożności (czy niechęci) krytycznego myślenia. Z potrzeby malowania świata w czaro-bieli i wiecznego szukania winnych. Ekstremalne lewactwo zamyka usta dalekiej prawicy, a daleka prawica w odwecie zamyka usta lewactwu. I tak koło nienawiści toczy się dalej. Brakuje wyważonych głosów ze środka, które zamiast wznosić kolejne mury, budowałyby nowe mosty. A jak świato-poglądowo wciąż bliżej mi do lewactwa, tak wcale nieobce są mi lewackie przegięcia.

Żyjemy w świecie, gdzie emocje bez przerwy biorą górę. Gdzie dużo się krzyczy, a mało słucha. Nie ma różnicy czy słyszę to z prawej czy z lewej strony: próba niszczenia, uciszania i wykluczania ludzi (z jakiegokolwiek powodu), sianie ślepej nienawiści, czy brak chęci poprowadzenia dialogu są dla mnie nieakceptowalne.

Boję się życia w świecie, w którym tak łatwo przychodzi kogoś zbojkotować. Boję się świata w którym brak „poprawności politycznej” może sprawić, że stracisz pracę i szacunek ludzi wokół. Gdzie chęć debatowania i kwestonowaia automaycznie odczytywana jest jako atak.

Nie chcę takiego świata.