06/10/2021

Wierzę w mózg

Zawsze nosiłam w sobie przekonanie, że wszystko jest w naszej głowie, a głowę można modelować wedle własnych życzeń. Odkąd pierwszy raz usłyszałam (albo przeczytałam) o podświadomości i (samo)świadomości, wszystko zaczęło wskakiwać na swoje miejsce. Pamiętam to ekscytujące poczucie, że właśnie natrafiłam na coś niesamowitego, fascynującego, coś, co na dłuższą metę odmieni moje życie. I nie pomyliłam się, czego dowodem jest mój wieloletni pamiętnik.

Przyjaciółka wyznała mi niedawno, że nie zdawała sobie sprawy jak bardzo pisanie potrafi pomóc skołowanej głowie, dopóki – zainspirowana książką The Artist’s Way – nie zaczęła pisać regularnie. Układać w słowa na papierze nieskładne myśli kotłujące się w głowie.



Zawsze gdzieś tam z tyłu głowy majaczyła mi myśl o psychologii. Koło anglistyki był to jedyny kierunek studiów, który wyobrażałam sobie studiować. Nasłuchałam się jednak, że na psychologię idą ludzie z problemami (ha, a kto dziś nie ma problemów!?) i wyszłam z założenia, że psychologiczna wiedza zaklęta w podręcznikach szybko stępi moją naturalną ciekawość i intuicję. Uznałam – wyjątkowo słusznie jak na tamten wiek – że nie jestem na takie wyzwanie gotowa i postawiłam na angielski (co było strzałem w dziesiątkę).

Myśl o psychologii nigdy mnie jednak nie opuściła i gdy osiągnęłam w swoim życiu na obczyźnie pewną stabilizację, ponownie wypłynęła na powierzchnię. Bo jak już wiem gdzie chcę korzenie zapuszczać i życie sobie układać, to może jednak niekoniecznie chcę pracować na recepcji (czy w administracji) przez resztę życia. Może by tak podążyć za tą myślą i spróbować zostać psychoterapeutką?

Od zawsze noszę w sobie przekonanie, że mogłabym to robić, że to mój konik. Zawsze najbardziej na świecie ceniłam (i wciąż cenię) głębokie rozmowy, zawsze wszystkich chciałam zmieniać, uświadamiać i naprawiać (co, jak doskonale zdaję sobie teraz sprawę, jest zupełnym zaprzeczeniem prawdziwej roli psychoterapeuty). Ba, od lat stanowi to niemały problem w moich bliskich relacjach. Tendencja na pewno jest, więc dlaczego by za nią nie podążyć?

Wierzę w zmiany (o czym już tutaj pisałam). Ale jedyne zmiany, których z powodzeniem możemy w życiu dokonać, to zmiany w naszym mózgu: we własnym myśleniu, w naszych reakcjach na świat i ludzi (i.e. w naszych relacjach z innymi), w naszych zachowaniach i oczekiwaniach. Cokolwiek wychodzi poza obszar naszego mózgu, już naszej zmianie nie podlega. Nie znaczy to, że zmiany poza nim nie są możliwe – bo są – ale już nie od nas zależą. Gdybym nie wierzyła w zmiany, nie byłabym dziś tu gdzie jestem, ani tym kim jestem. A jestem w fajnym miejscu, z fajnymi ludźmi.

Wbrew pozorom nie uważam żeby psychoterapia była gwarancją zmian. Nie można zakładać, że to psychoterapeuta będzie naszą życiową zmianą, bo zmienić w życiu tak naprawdę można tylko samego siebie. Terapeuta nie ma za zadanie człowieka zmienić czy naprawić (nikt nie jest zresztą zepsuty, tylko co najwyżej mocno zraniony, tudzież niefortunnie zaprogramowany), ale jedynie jego własną zmianę (mądrze) nadzorować. Ciężką robotę zawsze odwala sam pacjent / klient.

I dlatego właśnie nigdy nie przyszłoby mi do głowy wmawiać ludziom, że każdy potrzebuje w życiu terapii. No nie, nie każdy. Sama daję radę (póki co) zmieniać się na lepsze bez niej. Sporo ludzi to potrafi. Terapia jest dla ludzi, których to przerasta, którzy nie mają w sobie wystarczająco samozaparcia, samoświadomości i narzędzi; których toksyczne schematy i niezdrowe mechanizmy zaprowadziły w miejsce, z którego nie widzą wyjścia. Terapia jest dla tych, którzy potrzebują usystematyzowanej struktury dla zmiany, pewnych wytycznych.

Nie znaczy to wcale, że ludzie potrzebujący terapii są w jakimkolwiek stopniu słabsi – co najwyżej mieli mniej szczęścia w życiu i są trochę bardziej poranieni. Normalizujmy potrzebę sięgania po pomoc (jakąkolwiek). Nie róbmy z tego tabu i objawu karconej słabości. Przecież to jest oczywisty objaw chęci walki o samego siebie. O swoje lepsze jutro.

Moi bliscy i przyjaciele martwią się trochę, że nie dam sobie rady, że cudze problemy mnie przerosną, że emocjonalnie tego nie udźwignę. Słusznie całkiem, bo sama długo tę kwestię rozważałam zanim podjęłam ostateczną decyzję by spróbować. Każdy kto mnie trochę lepiej zna, wie że jestem wrażliwa i emocjonalna. Nie jest to jednak równoważne ze słabością psychiczną, wręcz przeciwnie. Od niedawna traktuję tę swoją emocjonalność i wrażliwość tak jak powinnam: jako zaletę, a nie przeszkodę.

Odpowiedni dystans można sobie wypracować, a ja chcę robić coś, co czuję, co sprawia mi radość i przynosi satysfakcję. I co – mam nadzieję – spuści nieco ciśnienia z moich osobistych relacji. Czy mój plan się powiedzie i terapeutą w rzeczywistości zostanę, to już zupełnie inna debata. Póki co, idę za tą moją wiarą w mózg.