03/02/2022

Dreamyania, nie ana

Od wielu lat – a może nawet od samego początku, bo to nigdy nie był pseudonim-eureka – rozmyślam nad inną nazwą dla tego bloga. Na tym rozmyślaniu przeminęła mi już cała dekada i jakoś żadna inne opcja do zmiany mnie nie przekonała. Ze wszystkich Ani na świecie, zawsze najbliżej mi do tej rozmarzonej – taka byłam, jestem i taką być zamierzam. Jasne, moje spojrzenie na marzenia, ich rolę w życiu i to jak osobiście do ich realizacji dążę zmieniało się wielokrotnie. Treść tych marzeń też nagminnie ewoluowała, ewoluuje i ewoluować razem ze mną już pewnie zawsze będzie. Ale same marzenia zawsze były na moim radarze.  

Od zawsze byłam też idealistką i choć nauczyłam się twardo stąpać po ziemi (śmiało nazywając się przy tym empiryczką), to ten idealizm wciąż we mnie drzemie. I ja go sobie bardzo cenię. Bo wszystko w rozsądnej ilości bywa cenne, nawet głupota. Podstawą jest równowaga.

Ale do brzegu!



Mój internetowy pseudonim z założenia miał być hybrydą mojej „prawdziwej” i „fikcyjnej” osobowości: miał zakończyć przygodę z potajemnym publikowaniem magicznych fanfików (tak, napisałam dwa Potterowe, z czego jeden lądował w sieci – oba tragiczne i niewarte niczyjego czasu), a rozpocząć przygodę z autentycznym pisaniem. Wyciągałam pisemne marzenia z ukrycia i wreszcie pozwalałam się otwarcie czytać. A jako że moja miłość do angielskiego przechodziła wówczas istne apogeum (i.e. właśnie zaczęłam studiować wymarzoną filologię angielską), to też nie mogło go w moim pseudonimie zabraknąć (jak i w tytułach tekstów).

Jednak po dekadzie blogowania, pojawiła się na tym moim pseudonimie rysa. I głęboka potrzeba zmiany.  

Kiedy pierwszy raz przeprowadziłam się do Wielkiej Brytanii, byłam absolutnie zdeterminowana by każdy znał mnie tu jako „Ana”, nie „Ania”. Desperacko pragnęłam wydawać się bardziej brytyjska, a mniej polska. Ba, od czasów liceum skrupulatnie dbałam, żeby „Ana” było moim szeroko znanym i powszechnie używanym przezwiskiem, więc naturalną tego konsekwencją było zgubienie „i” (czy też „n”) i stworzenie dziwacznej, angielsko-polskiej nazwy. Tyle tylko, że „Ana”, w mojej obecnej, szkockiej rzeczywistości, pozostaje zupełnie bez pokrycia, jedynie wprowadzając ludzi w konsternację, bo przecież w papierach jestem „Anna”. Nie mówiąc już o tym, że moje osobiste upodobania na przestrzeni ostatnich lat też uległy zmianie: gdy dziś ktoś zwraca się do mnie per „Ana”, mam poczucie, że to wcale nie ja, że to zbyt formalne. Dla bliskich i przyjaciół, nieważne jakiej narodowości, jestem po prostu Anią. Ba, po stokroć wolę gdy Szkoci mówią do mnie Ania – ten ich akcent roztapia mi serce!

I tak właśnie, ta moja wewnętrzna, od lat pielęgnowana potrzeba rozdwojenia jaźni (na polską i angielską), szczęśliwie – a przy tym i całkiem naturalnie, mam wrażenie – zanika. Mam poczucie, że wreszcie zlepiam się w spójną, choć bardzo kompleksową, całość. Jestem imigrantką w Szkocji, emigrantką w Polsce, i dobrze mi z tym. Nie mam już potrzeby udawać, że jestem Brytyjką (choć wciąż nieodmiennie mnie cieszy, gdy ludzie nie mogą zlokalizować mojego akcentu). I co zabawne, osobą, która najbardziej przyczyniła się do akceptacji mojej „polskości” jest mój szkocki partner. W jakiś pokrętny sposób to właśnie bliskość innej kultury w życiu prywatnym pomogła mi docenić własne korzenie. Połączyć jedno z drugim, zamiast przeciwstawiać.

Czuję, że dojrzałam do bycia sobą: dwujęzyczną marzycielką bez narodowej tożsamości, która bardzo – może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – wierzy w zmiany. I niech właśnie to wybrzmi w moim (nowym choć starym) pseudonimie.

Bo wszystkie moje spełnione marzenia (których mam na koncie całkiem sporo) to nic innego jak pomyślnie dokonane zmiany: relacji, perspektywy, pracy, otoczenia, nastawienia, nawyków, schematów myślenia czy miejsca zamieszkania. Wszystkie marzenia do których realizacji obecnie dążę to kolejne zmiany. Nic mniej, nic więcej.