05/08/2016

Wierzę w zmiany

Podczas jednej z ciekawszych (głębszych, ofc) rozmów, jakie miałam okazję w życiu przeprowadzić, rozmówca powiedział mi, że bez sensu jest wierzyć w zmiany, bo przecież „zmiany mogą przyjść albo nie”. Zaooponowałam dość ostro, bo po pierwsze nie był to mój pierwszy konflikt na takim tle ideologicznym, a po drugie na odległość wyczuwałam kompletne niezrozumienie. Po raz drugi. Bo tu nie chodzi o samo słowo „zmiany”, ale właśnie o tego słowa różne rozumienie. Bo jak dla kogoś zmianą jest grom z jasnego nieba, który opisują w książkach, to żeby mnie dobrze zrozumieć, należałoby wrócić do samej definicji właśnie, która z ów gromem nie ma absolutnie nic wspólnego (przynajmniej dla mnie).


Za to, że wierzę w zmiany już raz zostałam nazwana naiwną i niedojrzałą. I wbiło mi to szpilkę na tyle głęboko, że gdy temat powrócił niczym bumerang w zgoła innej (i mniej emocjonalnie angażującej) konwersacji, wiedziałam już, że napiszę o tym tekst. A może nawet dwa. W porywach trzy albo i całą serię. O zmianach właśnie.
Bo co ja rozumiem przez zmiany? Rozwój. Ruch. Wzrastanie. Dojrzewanie. Dorastanie. Uczenie się. Wyzwania. Wartkość. Aktywność. Działanie. Życie po prostu.
Burzenie i budowanie od nowa? Tak, zwykłam myśleć, że to bez sensu: ileż tak można ciągle od nowa… tylko że wiecie co? To wcale nie jest ciągle od nowa. Bo po kolejnym rozpadzie budujesz siebie na podstawach tego, co udało ci się przeżyć (i notabene zburzyć). I to twój wybór jak to, co było, wykorzystasz w nowej strukturze budulcowej. A wiadomo przecież, że im więcej budujesz, tym mniej robisz po omacku i tym lepsza będzie z tego budowla. Bo choć okoliczności się zmieniają, z pomocą budować przychodzą inni ludzie, a z jeszcze innymi planujesz tą nową budowlę dzielić, to coraz bardziej doceniasz sam proces. Bo to on – a nie efekt – liczy się bardziej. Owszem, efekt może dać jakąś wymierną korzyść, ale to proces uczy i kształtuje. A póki co to właśnie to jest na szczycie moich priorytetów.
Dla mnie życie to etapy: trudniejsze, łatwiejsze, ciekawsze i nudniejsze, ale z odpowiednim podejściem mogą być zawsze tak samo rozwojowe i pouczające. Bo ze wszystkiego – a już na pewno najwięcej ze zmian – można coś przydatnego dla siebie wyciągnąć.
My się tych zmian (i kolejnych etapów) zazwyczaj panicznie boimy, tak samo jak boimy się kończyć relacje i zostawiać ludzi na kompletnie innych ścieżkach. Czasem odwlekamy ten moment wyboru własnej, nowej drogi, zarzekając się, że nigdy, że zawsze i samych siebie (często nieświadomie) hamujemy. A niesłusznie. Bardzo niesłusznie.
Wmawiano mi już, że życie jest przewidywalne.
No i cóż, jak sobie je zaprogramujesz w dobrze znanym programie i pójdziesz dobrze wszystkim znaną ścieżką, jak instrukcja przykazała i jak wielu innych przed tobą: a proszę bardzo, masz przewidywalne życie. Ja bym chciała sobie jednak trochę pohackować, kilka nowych kodów wpisać, coś przeprogramować. Poskakać ze ścieżki na ścieżkę, z kwiatka na kwiatek. Popróbować. Pobłądzić. Wymknąć się definicjom i umknąć oczekiwaniom. Nie być jak wszyscy.
Marne wysiłki, powiesz.
Cóż, ja akurat wierzę, że to zależy z kim się w tych wysiłkach sprzymierzysz.
I czy sprzymierzysz się na stałe.
Pomyślicie może, że właśnie stawiam krzyżyk na wszystkim, co z założenia powinno być trwałe. Nieprawda. Wbrew pozorom, mój manifest dla zmian nie znaczy wcale, że, dajmy na to, nigdy nie wyjdę za mąż, bo mąż z zasady ma być na zawsze. To wcale nie znaczy, że każdą relację będę zaczynać z myślą, że niebawem się skończy. Nic z tych rzeczy. To tylko znaczy ze będę chciała zatrzymywać przy sobie wyłącznie ludzi, którzy też w te zmiany wierzą, i z którymi relacja będzie się nieustannie zmieniała, ewoluowała, rozwijała.
Bynajmniej nie mam nic do ludzi, którzy decydują się spędzać życie w jednym miejscu (nie tyle fizycznie, co mentalnie) i z tymi samymi ludźmi, ale na pewno nie będę chciała z nimi dzielić swojego. Nie dlatego, że uważam ich za gorszych, ale dlatego, że ja po prostu wybieram inaczej.
Bo wierzę w zmiany i wybieram zmiany. Tylko i aż.