13/09/2019

Plan bez planu

Dzwoni do mnie mama, opowiada o jakimś niedawnym spotkaniu rodzinnym. I ta rodzina o mnie wypytuje, ciocia i wujek chcą wiedzieć jaki mam plan na życie i moja biedna mama nie wie co ma im powiedzieć. Powiedz, zgodnie z prawdą, że nie mam planu, radzę jej grzecznie. Albo zmyśl coś, mnie tam wszystko jedno czy pomyślą o mnie jak o nieudaczniku czy kompletnym dziwaku.
No ale jaki jest twój plan kochanie?
Według babci, mam jeszcze jakieś 10 (nie więcej!) lat żeby spotkać odpowiedniego faceta i założyć rodzinę. Masz czas, dziecko, ale pomyśleć by już o tym można było – tak jakby to się od samego myślenia brało, no faktycznie! Według jednego kolegi z pracy nie powinnam pracować na recepcji dłużej niż dwa lata, bo to źle wygląda dla kariery, trzeba się przecież wspinać po drabince do góry! Czy wcześniej w ogóle zapytał o tę karierę i ewentualną chęć pięcia się do góry? Nie, bo z góry założył, że jak nie jestem kompletnym życiowym nieogarem, skończyłam jakieś studia, okazjonalnie używam mózgu i potrafię czasem wypowiedzieć się z sensem, to na pewno jakąś karierę zrobię. No bo przecież musi mi zależeć na dużych pieniądzach i dobrej pozycji, szczególnie jako imigrantowi. Komu dziś na tym nie zależy!?
Zrób karierę, zarób ten pierwszy milion, zostań człowiekiem sukcesu lub chociaż spełniającą się w domu matką! Zrób coś z tym swoim życiem, czas ci przez palce przecieka!



No i niech sobie przecieka, bo to przeciekanie od przynajmniej roku czyni mnie szczęśliwszą osobą – bardziej wyluzowaną, otwartą i pozytywną. Niech sobie przecieka, bo przecieka jakoś tak wyjątkowo fajnie: swoim własnym, niewymuszonym rytmem, w którym mam czas celebrować codzienność, cieszyć się z drobnostek, zwyczajnie doceniać to, co mam. Pisałam już o tym rok temu i podtrzymuję: nic nie muszę. Nie muszę wychodzić za mąż, rodzić dzieci, kupować mieszkania na kredyt, robić międzynarodowej kariery, zarabiać milionów czy zwiedzać dookoła cały świat. Mogę, ale nie muszę. Ważniejsze, że wcale nie chcę.
Wszystko jest kwestią wyboru.
Marzenia to wyrzeczenia, powiedziała mi kiedyś koleżanka, w formie tłumaczenia dlaczego nie da rady przyjechać na organizowane przeze mnie ognisko, na które zaproszenia rozesłałam jakieś pół roku wcześniej. No bo ona tak się skupia na tym swoim marzeniu i jego rzekomej realizacji, że nie ma ani minuty dla siebie czy przyjaciół, a jej życie jest jednym wielkim chaosem, którego nie potrafi ogarnąć. Ale naprawdę strasznie, ale to strasznie chciałaby mnie zobaczyć! Ha, pierdolenie kotka za pomocą młotka. Spójrzmy prawdzie w oczy: ustawiasz sobie priorytety tak, a nie inaczej. Wybierasz sobie marzenia, których realizacja wysysa z ciebie resztki życia towarzyskiego i nie tylko. I teraz głupio udajesz, że to się stało samo, że jesteś niewolnikiem własnego życia, własnych marzeń. Jakby to wcale nie były twoje decyzje, twoja odpowiedzialność, twoje marzenia i twoje życie.
Naprawdę wszystko jest tu kwestią wyboru.
Ja wybieram (tu i teraz) życie bez wielkiego planu. Nie chcę brać udziału w wyścigu szczurów i robić wielkiej kariery. Bo lubię swoją codzienność i chcę to kultywować, a nie rujnować jakąś chorą ambicją. Jaki sens ma dążenie do spełniania marzeń, jeśli sam proces ich spełniania nie jest frajdą, a prawdziwą udręką? Dla mnie żaden.
 To jak z moim marzeniem o podróżowaniu po świecie – napędzało do działania dopóki do mnie nie dotarło, że to nie tylko wcale nie jest „mój” cel, ale też źródło wewnętrznej presji, która negatywnie wpływa na (a wręcz rujnuje) moją codzienność. A jaki jest sens męczyć się w swojej codzienności na koszt czegoś, co nie wiadomo czy w ogóle nadejdzie, bo życie generalnie przecież lubi robić nas w chuja?
Ja chcę uczynić codzienność moim marzeniem.
póki co tym marzeniem żyję.