04/01/2021

Idiotka

Znacie podcast Okuniewskiej pt. Moje Przyjaciółki Idiotki? Koleżanka mi go kiedyś poleciła jako coś lekkiego i zabawnego do posłuchania. I ja go sobie radośnie słuchałam, podczas gdy sama w najlepsze idiotkowałam. Udając przy tym oczywiście, że moja sytuacja jest kompletnie inna. Otóż chuja, wcale nie była. I co mądrzejsi przyjaciele nawet próbowali mi to delikatnie sugerować. Co ja, rzecz jasna, skrupulatnie puszczałam mimo uszu. Ubzdurałam sobie, że to jest to i że warto czekać.

Uwaga, spojler: to nie było to i wcale nie warto było czekać.




Niby zawsze wiedziałam, że z jednostronnych relacji trzeba się czym prędzej ewakuować (pośrednio pisałam o tym tutaj, a bardziej bezpośrednio tu i tu). Ale to oczywiście o wiele łatwiej jest powiedzieć (i wiedzieć) niż zrobić, szczególnie gdy zaślepia cię zauroczenie. Wyjątkowo łatwo przychodzi wtedy pisanie usprawiedliwień i ignorowanie głosu rozsądku. Trudno z tym walczyć czy dyskutować, nawet jak się ma duże tendencje do nadinterpretacji i analiz. Jak cię zauroczenie złapie za flaki, to łatwo nie puści, trzeba swoje odchorować. I jeśli czegoś mnie ta historia z zeszłego roku nauczyła, to właśnie tego: że czasem po prostu trzeba w życiu „poidiotkować”.

Oczywiście z perspektywy czasu nie mogę się tej swojej naiwności nadziwić, szczególnie, że zawsze myślałam o sobie jako o rozsądnej, samo-świadomej osobie, która – szczególnie w kwestii relacji – nie da sobie wciskać kitu. Ale to naprawdę nie mogło się potoczyć inaczej. Wbrew pozorom, poświęconego czasu i energii nie żałuję (bo też nie za bardzo w żałowanie w ogóle wierzę). Jasne, przeszło mi przez myśl, że zmarnowałam czas, który mogłam o wiele lepiej spożytkować z kimś innym, ale to totalna bzdura. Nie mogłam, bo nie byłam na to gotowa. Musiałam przez to wszystko przejść, żeby dojść do konkretnych wniosków. Klapki musiały mi z oczu opaść, żebym nagle czarno na białym zobaczyła, jak bardzo dawałam się robić. Ba, jak samą siebie robiłam! Świat mi też musiał stanąć na głowie, żebym wreszcie zrozumiała, że to nie felerny los, ale ja sama sobie szczęścia konsekwentnie odmawiałam, przez całe 29 lat (!) fiksując się wyłącznie na punkcie beznadziejnych przypadków.

Tak, zabolało potwornie, ale ostatecznie wyszło mi na dobre.

Nie jestem osobą, która łatwo się zakochuje. Wręcz przeciwnie, mocne zauroczenia w moim życiu zdarzają się wyjątkowo rzadko i chyba właśnie dlatego mam tendencję do trzymania się ich kurczowo. Bo lepsze to niż nic, prawda? Mam też okropną tendencję (z którą staram się aktywnie walczyć) do odgrywania zbawiciela: im bardziej zagubiony i emocjonalnie niedostępny typ, tym bardziej się na niego nakręcam. Zawsze sobie ubzduram, że tylko ja mogę mu pomóc i będę się tego trzymać do upadłego, najczęściej kosztem własnego zdrowia psychicznego.

W tym przypadku zadziałały oba czynniki. Po kilku miesiącach, jak na myślącego i nadmiernie analizującego człowieka przystało, zaczęło do mnie docierać, że to nie jest ani zdrowa ani dobrze rokująca relacja. No ale tak fajnie było kogoś wyjątkowo lubić, że brnęłam w to mimo rozsądku, przeżywając comiesięczne załamania i tworząc na kartkach pamiętnika kolejne nad-interpretujące teorie, które nijak się miały do rzeczywistości, a z powodzeniem podkopywały moje, i tak już samo w sobie beznadziejne, poczucie własnej wartości.  

Lockdownu wystraszyłam się bardzo i dziś z mocą dociera do mnie dwuznaczność tego strachu: podświadomie po prostu musiałam wiedzieć, że to będzie początek końca. Że brak podsycania relacji regularnymi spotkaniami (zawsze z mojej inicjatywy) wreszcie w pełni uświadomi mi to, co podświadomie wiedziałam już od jakiegoś czasu: że to naprawdę nie ma sensu. Że ten pociąg trzeba czym prędzej wykoleić i wrócić w głowie do niezobowiązującej przyjaźni, którą ta relacja była, jest i jaką powinna zostać. 

No więc podjęłam świadomą decyzję, że z tym kończę i napisałam mu przyjacielski list. Odpowiedzi się nie doczekałam (nie żebym się jej spodziewała), usłyszałam tylko przelotem, że „ładna kartka” i „miły” list. I to było to: punkt przełomowy, dowód, istne olśnienie. Dotarło do mnie, że ja byłam gotowa przemeblować całe swoje życie, żeby tylko mieć go w nim więcej, podczas gdy on nie kiwnął palcem by w ogóle uwzględnić mnie w swoim.

Tak, poczułam się jak największy, życiowy przegryw – oszukiwanie samej siebie to naprawdę najgorszy i najbardziej bolesny rodzaj oszustwa. Przypłaciłam to niemałym załamaniem nerwowym: przez dwa tygodnie niemalże chodziłam po ścianach, wybuchając płaczem nad garnkiem gotujących się pierogów ruskich. Świat niespodziewanie wywrócił mi się do góry nogami, grunt uciekł spod stóp, istna czarna rozpacz!

Ale potem jakoś sobie ten burdel w głowie poukładałam.

I od tamtego czasu jestem (pragmatycznego) zdania, że miłość to wybór. Wybierając idiotkowanie z emocjonalnie niedostępnym typem, po raz kolejny (podświadomie, ale jednak) wybrałam samotność (myśląc, oczywiście, że przed nią uciekam). I to wcale nie po raz pierwszy. Przez 29 lat panicznie bałam się wrażliwości, otwartości, intymności i bliskości. Strach przed zranieniem i odrzuceniem blokował mnie do tego stopnia, że sama byłam emocjonalnie niedostępna. Nagminnie sama wybierałam – okraszoną zauroczeniem i złudną nadzieją na zbawienie – samotność, i systematycznie wmawiałam sobie, że coś jest ze mną nie tak. Że jestem zepsuta i że nie zasługuję na miłość.

Zabawne jest w tym wszystkim to, że przez lata potrafiłam dostrzec ten toksyczny schemat u innych, a nigdy nie przeszło mi przez myśl by poszukać go u siebie. Choć bardzo bolesna, była to jedna z najważniejszych lekcji w moim życiu: sama sobie konsekwentnie szczęścia w życiu odmawiam.

Gdy więc życie sprezentowało mi kolejny wybór, uzbrojona w tę tajemną wiedzę, wreszcie wybrałam lepiej. Zdrowiej. Ale o tym innym razem.