13/11/2020

Ciężkie jest życie blondynki (10)

W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 * cz. 4 * cz. 5 * cz. 6 * cz. 7 * cz. 8 * cz. 9 *



Bo:

 

Po pierwsze:

Mamy w pracy, za recepcją, niebieskie drzwi prowadzące do małego pomieszczenia, które robi za magazyn studenckich paczek, szatnię i tak zwaną „kanciapę”. Drzwi zatrzaskują się same, a otwierają je dwa klucze: jeden przypięty do naszego ogólnego pęczka, który nosimy przy sobie na każdej zmianie, i drugi, zapasowy, wiszący na haczyku w skrzynce. Z tym że kluczyk do skrzynki jest przypiety do ogólnego pęczka. Gdy więc pozamykam wszystko i wyjdę do toalety, nieświadomie zatrzaskując pęczęk kluczy w „kanciapie”, to pozostaję bez dostępu do czegokolwiek poza telefonem i komputerem.

Tak, dobrze myślicie, ponieważ takie sytuacje były na porządku dziennym, toteż zapasowy klucz szybko wylądował zakamuflowany w jednej z ogólnodostępnych szuflad, żeby ułatwić mi (i tym co zmuszeni byli mnie ratować) życie. Nie uchroniło mnie to jednak od nierzadkich palpitacji serca, gdy nie mogę tego naszego pęczka kluczy znaleźć, a potem się okazuje, że on cały czas był w mojej kieszeni. Albo gdy jestem przekonana, że zgubiłam gdzieś w pracy klucze do mieszkania, i szukam ich przez bite pół godziny we wszystkich możliwych pomieszczeniach, a potem się okazuje, że nigdy nie wzięłam ich z domu, bo drzwi zamknęła za mną współlokatorka.


Po drugie:

Wątpię by kogokolwiek to zdziwiło: całkiem często mi się zdarza, że nasra na mnie ptak (choć jak się nad tym zaczęłam zastanawiać, to w Szkocji jeszcze na mnie mewa – o dziwo! – nie nasrała). Kiedyś nasrał na mnie gołąb 50 metrów od drzwi do domu, gdy spieszyłam się na uczelnię na egzamin. I to tak porządnie, całą koszulę mi zasrał, od czubka ramienia po same biodro. Zdegustowana wróciłam więc do domu się przebrać i w efekcie (oczywiście, bo ja przecież wiecznie wszędzie jestem spóźniona) spóźniłam się na ten egzamin. Pani profesor, wyrozumiała kobieta, z całą grupą na mnie poczekała, ale w moje tłumaczenia, że to ptaka gówniana wina była, nie bardzo chciała wierzyć. No cóż, bierzmy na poprawkę, że pani profesor mnie zbyt dobrze nie znała.

 

Po trzecie:

Wybraliśmy się z Norbertem początkiem zeszłego roku do Liverpoolu – żadne z nas wcześniej nie było, a że opinie o mieście były dobre (jak na Anglię, he he), to zarezerwowaliśmy hotelowy pokój za jakieś grosze (podróżowanie poza sezonem jest super!) i zrobiliśmy sobie bardzo przyjemny citybreak. Norbert jechał z Londynu, ja z Edynburga – wycyrklowaliśmy sobie pociągi tak, żeby dotrzeć na stację mniej więcej w tym samym czasie. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że brytyjska komunikacja też nie bardzo się ze mną lubi. Pierwszy pociąg niby dojechał docelowo na czas, ale moją przesiadkę już z jakiegoś powodu odwołali. Ale to jeszcze bez tragedii, bo kolejny pociąg był 15 minut później. Tylko, że ten akurat dojechał spóźniony o jakieś 40 minut. I po drodze stał w jakimś polu przez pół godziny, ciul wie dlaczego. Biedny Norbert się na mnie naczekał.

A żeby dopełnić obrazka, wracając z tej wycieczki, dość mocno wstawiona, byłam niemalże przekonana, że przegapię moją przesiadkę i zamiast w Szkocji wyląduję gdzieś na drugim końcu Anglii. Aż trudno opisać jaka byłam z siebie dumna, gdy do tego nie doszło. Pociąg miał jednak ponad trzygodzinne opóźnienie, które chyba pomogło mi trochę otrzeźwieć. I zakwalifikowało mnie do ubiegania się o pełny zwrot kosztów biletu, więc to podwójna wygrana.

 

Po czwarte:

Podczas mojego pierwszego pobytu w Edynburgu (nie każdy wie, że po pierwszych 8 miesiącach miałam „małą”, czteromiesięczną przerwę w szkockiej emigracji), Jakub został wysłany na miesiąc do Glasgow na jakieś szkolenia. Dostał z tego tyutułu ładne służbowe mieszkanie, więc na weekend zwaliłam się do niego z wizytą, wciągając w to również Wojtka i Norberta (fotorelacja do wglądu tutaj). Pierwszy dzień spędzaliśmy we dwoje i rano poszliśmy na kawkę i śniadanie do pobliskiej, bardzo ładnie się prezentującej kawiarni. Gdzie to po jakiś 10 minutach, krótką chwilę po tym jak zachwycałam się wielką świeczką stojącą pod oknem, żywiołowo coś opowiadając, trąciłam ją łokciem, a ta rozleciała się na pół, robiąc przy tym dużo hałasu. Spaliłam buraka, a Kuba już nigdy więcej się w tej kawiarni nie pokazał.

 

Po piąte:

Zarówno wypożyczanie jak i prowadzenie auta po lewej stronie jezdni stresuje mnie dziś o wiele mniej niż dwa lata temu. W marcu wynajęliśmy z Norbertem małe, czerwone suzuki swift, które prowadziło mi się naprawdę całkiem przyjemnie, dopóki zmuszeni przez pełne pęcherze nie zatrzymaliśmy się w wielkim tesco pod Perth – czując ciśnienie chciałam czym prędzej ruszyć na poszukiwania toalety, ale nie mogłam wyciągnąć ze stacyjki kluczyka. Zdesperowana bardziej niż Norbert, zostawiłam go z zadaniem bojowym, żeby rozkminił jak ten kluczyk wyjąć. Po powrocie z toalety usłyszałam, że wystarczy chwilę ten kluczyk, równocześnie z kierownicą, trochę pokręcić w obie strony aż sam wyskoczy.

Jakieś 60 mil później sytuacja się odwróciła i to Norbert pognał do toalety pierwszy. Spędziłam całe długie 5 minut zawzięcie kręcąc kluczykiem i kierownicą w każdą stronę, z każdą chwilą klnąc coraz głośniej i prawie popuszczając w majtki, dopóki Norbert nie wrócił. Ludzie popijający kawę na ławeczce przed sklepem patrzyli na mnie jak na nienormalną.

Okazało się, że żeby kluczyk wydobyć ze stacyjki należy najpierw go delikatnie wcisnąć, a dopiero potem przekręcić. Prawidłowo rozkminiliśmy to dopiero po jakis 120 milach przebytej drogi. Brawo my!