06/05/2017

"Nie potrafię sama"

Jak już kiedyś wspomniałam: lubię i potrafię być sama.
Ale jak to? Sama? Słyszę czasem z prawa i lewa.
Niektórym w głowie się nie mieści, że można samemu iść do kina, muzeum, na wernisaż i do teatru. Że można iść samemu do restauracji, pubu i kawiarni. Że można samemu gdzieś wyjechać, na dzień, dwa, tydzień, miesiąc. Dla jednych robienie czegoś w pojedynkę jawi się jak porażka życia, dla innych jest przejawem odwagi, ale jedni i drudzy reagują mniej więcej tak samo: zdziwieniem. Bo jak to tak? Całkiem sama? Naprawdę?  
Ja bym sama nie mogła. Ja tak chyba nie potrafię.
No i fajnie: pozazdrościć tych tabunów znajomych, wyrozumiałego faceta i twojej anielskiej cierpliwości (której ciągłe przebywanie z ludźmi raczej wymaga), bo zakładam, że dysponujesz przynajmniej jednym z tej listy jeśli dziwi cię moje działanie w pojedynkę. Bez ironii, serio mówię: zazdro jak skurczybyk! A to wszechobecne zdumienie – czy to podszyte niesmakiem czy podziwem – można bardzo szybko zniwelować. Bo, drogi zdziwiony czytelniku, pomyśl nad tym chwilę i postaw się teraz w mojej sytuacji.


Jaką ja mam niby alternatywę? Siedzieć w domu i płakać nad swoim marnym, samotnym losem? Czy może całe życie wyłącznie czytać książki, oglądać filmy i szkolić się w kuchni solo, bo robić cokolwiek poza zaciszem czterech ścian, to samemu „nie wypada”…? I gdzie ja mam niby poznać tego drugiego, wartościowego podkreślmy, człowieka, który potencjalnie by ze mną do tego kina, teatru, czy na wystawy chodził? W pustym mieszkaniu? A no właśnie! Kilka lat temu pod tym kątem przewartościowałam swoje głupie lęki (choć z niemałą pomocą niezorganizowanych i biernych znajomych) i zaczęłam zwalniać blokady. Blokady i znajomych właśnie, bo wierzcie lub nie, ale czasem naprawdę lepiej jest zrobić coś samemu niż na siłę ciągać za sobą nieodpowiednich ludzi. Szanujmy swój czas.
Nie mówię, że nie, bo nauczenie się życia solo było procesem. Żmudnym. Ale z biegiem czasu zaczęłam je postrzegać bardziej jako niezbędną konieczność, niż przydatną umiejętność. Bez względu na to, jakie reakcje to moje solo wywołuje, koniec końców stanowi moją jedyną opcję.  Bo spójrzmy prawdzie w oczy: gdybym nie robiła dziś tych wszystkich rzeczy sama, to byłabym bardzo smutnym, sfrustrowanym i niedoświadczonym człowiekiem. I pewnie nie miałabym wokół siebie tej garstki fajnych ludzi, z którymi mogę od czasu do czasu coś zorganizować.
Choć dla mnie to status quo, a zdumionym w sumie zazdroszczę, że nigdy nie musieli życia solo nawet rozważać (szczęściarze, doceniajcie to), to uważam też, że warto – na jakimś etapie życia – a im wcześniej tym lepiej – nauczyć się być samemu ze sobą. Bo, jeśli nie konieczność (tak jak w moim odczuciu), to jednak naprawdę przydatna umiejętność. Koniec końców, jakby nie było, to tylko na siebie, swoje myśli, emocje i zachowania jesteś zdany dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu, do usranej śmierci. I tylko na nie masz jakiś realny, namacalny wpływ. Ludzi wokół nie możesz (a już na pewno nie powinieneś) brać za pewnik: są wolni by się zmienić, rozmyślić lub odejść dokądkolwiek, kiedykolwiek i jakkolwiek.
Jasne, przepuszczam to teraz przez filtr własnych wierzeń i doświadczeń, ale ludzie którzy boją się lub „nie potrafią” być sami są dla mnie z natury… trochę podejrzani. Z automatu (i niewykluczone, że bardzo niesłusznie) zakładam bowiem, że coś z tobą, a przynajmniej z twoim rozumieniem i postrzeganiem samego siebie, musi być nie tak, skoro czujesz nieustanną potrzebę chowania się za towarzyskimi maskami. Nie chcę zabrzmieć jak fanatyk kultu jednostki, bo kocham być z ludźmi (niektórymi) i nie wyobrażam sobie życia bez nich, ale jestem głośnym orędownikiem poświęcania czasu samemu sobie. Poznawania siebie takim jakim jesteś gdy nikt nie patrzy. Stawiania czoła swoim własnym, głęboko zakorzenionym lękom. Bo nikt nie pozna cię lepiej niż ty sam. Jasne, interakcje dostarczają nowych bodźców i perspektyw, ale opierać swoje jestestwo wyłącznie na tym, to jak budować dom na piasku. Wierzę, że zdrowiej (i bezpieczniej) jest żyć obok kogoś, niż z nim. Bo uzależnianie wszystkiego od drugiej osoby jest szkodliwe w takim samym stopniu jak szkodliwe jest ślepe dążenie do chorobliwej samowystarczalności. Jak zawsze: rozchodzi się o równowagę.
Sama doskonale zdaję sobie sprawę, że nie wszystko w życiu zrobię sama. Ale ponieważ niczego i nikogo nie chcę na siłę, to korzystam z przywilejów bycia samemu i staram się ten czas solo wykorzystać najlepiej jak potrafię: nauczyć się o sobie samej tyle, by potem móc to rzetelnie przedstawić i – w odpowiednio nałożonej masce – przysłowiowo sprzedać.
Co jak co, ale równowaga (wszelaka) jest w życiu najistotniejsza.