18/04/2012

Dowód

Zrobiło mi się smutno, gdy pewna wysoko postawiona pani z żalem przyznała, że nieopłacalne jest wystawianie ambitniejszych sztuk, bo szybciej, pewniej i lepiej sprzeda się kolejna farsa niewymagająca udziały choćby najmniejszych pokładów szarych komórek.  Na farsie sala będzie pękać w szwach. Przy dramacie zawsze jakieś wolne miejsca zostaną.

[zdjęcie pobrane stąd]

Smutno mi się zrobiło, bo choć osobiście nie mam nic do fars, to tęsknię za niepowtarzalnymi, na zawsze zapadającymi w pamięć historiami z teatralnych scen, których w swoim życiu doświadczyłam zaledwie dwa razy. Równocześnie jednak cieszę się, że miałam okazję po raz trzeci (w stosunkowo niedługim odstępie czasowym) na taką właśnie historię natrafić. Uwielbiam, gdy jakaś forma sztuki do mnie przemawia: porusza odpowiednie struny w sercu i pozostawiła zupełnie oniemiałą z wrażenia. Już zwłaszcza, gdy w ogóle się tego nie spodziewam.
Dowód miał wszystko to, co szczerze uwielbiam – szaleńców, miłość, toksyczne związki, geniuszy którzy pozostają w swoim własnym świecie, trochę niewiadomej, trochę smutku, trochę żartu, trochę poważnych problemów o podłożu psychicznym – i to wszystko tak umiejętnie i wierzytelnie zagrane. W dodatku nie zabrakło niepowtarzalnego nastroju, kapitalnej scenografii oraz dobrej muzyka. Nawet te ciasne i niewygodne siedzenia w MCK nie dawały mi się specjalnie we znaki podczas tych przeszło dwóch godzin – losy bohaterów pochłonęły mnie bez reszty. Nie byłam pewna co się dalej wydarzy, ale moja głowa pęczniała od coraz to nowszych scenariuszy, pomysłów i płonnych nadziei. A i tak poniekąd otwarty koniec był najlepszym z możliwych. To tak, jakbym czytała kolejną kapitalną książkę lub oglądała kolejny kapitalny film – a to mi się rzadko zdarza, bo o ile o dobre efekty cudzej twórczości nie jest trudno, to o te kapitalne, trafiające w Twoje indywidualne gusta, jest już bardzo trudno. Ale to właśnie dzięki tej rzadkości, takie doświadczenia pamięta się bardzo, bardzo długo.
Co zabawne, do pewnego stopnia była to sztuka o matematyce, bo tytułowy dowód był w istocie dowodem matematycznym i to wokół niego krążyły losy bohaterów – aczkolwiek samo sedno sztuki (jak dla mnie) nie miało z matematyką wiele wspólnego. Geniusz pozostaje geniuszem bez względu na to czy to fizyk, matematyk, filozof, pisarz, reżyser, malarz, detektyw, księgowy, fotograf, scenarzysta czy ktokolwiek inny. Wszystkich ich łączy to samo: coś, czego inni nie mogą pojąć, odrobina tego szaleństwa, w którym jest metoda, odrobina czegoś nieznanego, niewytłumaczalnego, a równocześnie zaskakująco trafnego.  A ta sztuka była o takim geniuszu. I życiu: zwykłym życiu z odrobiną niezwykłości, którą, jakby się bardzo postarać, każdy może w sobie odnaleźć.
Wyszłam z teatru uskrzydlona, zainspirowana i zamyślona – choć taka mieszanka łatwo rozprasza i odciąga od spraw przyziemnych (czyt. studiów) to uwielbiam gdy się zjawia. Wtedy czuję, że żyję i że to życie ma jakiś sens.

Pierwszy raz miałam okazję oglądać Marię Seweryn na deskach teatru i mam szczerą nadzieję, że nie po raz ostatni!