Czwartek.
Trochę pada, z łóżka trudno wychylić choćby nogę.
Marcinkowe
ruiny po deszczu pachną mokrą trawą.
Leżymy i patrzymy w niebo.
Łóżko
o piątej nad ranem. Budzik o jedenastej. Pancakes z miodem i dżemem. Mleko z
kawą. Trzy kostki mlecznej czekolady. Małe niebo.
Niedziela.
O godzinie jedenastej Tarnów jest miastem martwym w samym sercu. Jednie w
okolicach kościołów kręcą się „świeccy święci”. Na cmentarzu słychać tylko szum
wiatru. Na Krakowskiej ani jednej żywej duszy. Dziś to miasto wyciszone,
spokojne, utulone. Ale wczoraj było miastem martwym, bez życia i bez wigoru.
Bo
od miłości niedaleko do nienawiści.
Nie
zastanawiam się już, czy to co robię i czuję jest normalne. Lubię oglądać
pozytywne dramaty i składać w sobie kolejne pokłady energii na realizacje
swojej listy małych i dużych marzeń. Ale tkwię w zawieszeniu. Nie chce mi się
pisać, nie chce mi się wracać do zdjęć, nie chce mi się czytać. Dojrzewam,
tylko sama jeszcze nie wiem do czego.