17/11/2013

Łzy szczęścia

Łza szczęścia wciąż kręci się w moim oku. To taka miła odmiana!
Zapomniałam już jaką cudowną dawkę pozytywnej energii niesie ze sobą długo wyczekiwany koncert – matko, jak cudownie było znowu tego doświadczyć!
Po tym jak w listopadzie zeszłego roku kupiłam bilet na stadionowy Muse, a w lutym bieżącego uzbroiłam się w bilet na Paramore, nieśmiało przemknęło mi przez myśl, że może w tym roku jakimś cudem uda mi się zobaczyć wszystkie moje cztery tapetowe zespoły. Kwiecień zbliżył mnie do wymarzonego celu, przynosząc ze sobą wieści o sierpniowym najeździe szkotów na Kraków. Gdy więc Placebo ogłosiło trasę nowej płyty z Warszawą w pierwszym rzucie, serce we mnie urosło, a moje konto bankowe nieco schudło.
Marzenie się ziściło, tym samym czyniąc powoli mijający rok jednym z najlepszych.
Najpierw Muse (po raz trzeci, o czym przeczytać można tutaj), potem Paramore (po raz drugi), aż w końcu Biffy Clyro – po raz pierwszy.
 
Biffy Clyro; Coke Live Music Festival; Kraków; 9.08.2013

Z racji festiwalu (którego główną gwiazdą niestety nie byli), wracałam z koncertu bardzo niepocieszona: mało mi było! Szczęśliwie zespół chyba podzielał to wrażenie, bo dwa dni później oficjalnie uwzględnili stolicę Polski w listopadowym odcinku swojej trasy.
I stąd to moje listopadowe szczęście: w tym roku w kwestii koncertowej wszystko (no, może poza drugim rzutem Unsustainable Tour…) układało się po mojej myśli i prosto z koncertu Placebo mogłam udać się na drugi w tym roku koncert Biffy Clyro. Dawka szczęścia iście zwalająca z nóg, a i wyjątkowo pożądana w obliczu mojego wyjątkowo ciężkiego okresu adaptacji do nowej codzienności. Zaiste rację mają Ci, co twierdzą, że muzyka ratuje życia.

Rok temu trochę plułam sobie w brodę, że nie odważyłam się sama pojechać na CLMF, ale dopiero po wtorkowym przeżyciu zaczęłam tego naprawdę żałować. Placebo jest mi drogie nie od dziś, więc wśród ich bogatego dorobku nie brakuje piosenek, które, z przeróżnych powodów, są wyjątkowo bliskie mojemu sercu. A chyba nic nie może równać się temu metafizycznemu przepływowi niesamowitej energii ze sceny prosto do Twojego serca.
 
Placebo; Torwar; Warszawa; 12.11.2013

Ludzie różnie przeżywają wielkie emocje: ja na koncertach płaczę. Z emocji, szczęścia i spełnienia. Nigdy nie zapomnę pierwszej łzy wywołanej przez to doznanie i nigdy nie przestanę tęsknić za jego powrotem. To są takie moje magiczne chwile, w których sięgam innego wymiaru i w których wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno. Jest coś oczyszczającego, kojącego i pocieszającego w tych koncertowych łzach. Coś, co tak bardzo trudno jest wytłumaczyć, a co wydaje się tak niesamowicie istotne.
 
Biffy Clyro; Stodoła; Warszawa; 13.11.2013

Powtórzę to, co po każdym kolejnym koncercie samoistnie ciśnie mi się na usta: takie doświadczenie warte jest każdej ceny i każdego wysiłku; wszystkich zakwasów, skostniałych z zimna kończyn, siniaków, obolałych żeber i zdartego gardła. Bo choć całość trwa tylko chwilę, to nabuzowane pozytywnymi emocjami wspomnienie zostaje do końca życia.
Jedyny problem z koncertami jest taki, że bezpretensjonalnie wyrywają Cię z rzeczywistości: ja wciąż jeszcze dryfuję w innym wymiarze i jakoś wcale nie spieszy mi się wracać na ziemię. Co na dłuższą metę dobrze nie wróży.

Oczywiście, dyskutując na temat metafizycznych doznań podczas koncertów, nie mogę nie zahaczyć o temat Muse – nawet jeśli to nie Ich koncert jest podmiotem moich spazmatycznych wyznań. Trąbię o tej mojej nieokiełznanej miłości niemal bez wytchnienia, za każdym razem naiwnie zakładając, że już przecież bardziej kochać się po prostu nie da. I tak, za każdym razem przecieram oczy z niedowierzania, potulnie przyznając: otóż da się. Wciąż jeszcze przepełniona rosnącymi uczuciami do Placebo i Biffy Clyro, późnym sobotnim wieczorem nałożyłam słuchawki i odpaliłam Muse (przecież już we wtorek idę oglądać ich stadionowe szaleństwo w kinie, więc trzeba się zacząć wprowadzać w odpowiedni nastrój). Jak ja obrzydliwie kocham te moje powroty! Bo to zawsze jest jak odkrywanie Ich (i tych moich niereformowalnych pokładów miłości) zupełnie od nowa. Siedzę oniemiała z zachwytu, z niedowierzaniem zdając sobie sprawę, że pojemność mojego silnika napędzającego obsesję właśnie zwiększyła się o kilka kolejnych centymetrów sześciennych. Ciepło rozpływa się po moim ciele, przed oczami stają żywe obrazy, do kącików napływają łzy, a w gardle dławi mnie ze szczęścia. Im większym uczuciem darzę inne zespoły, tym mocniej zawiązuje się moja niebanalna więź z Muse. A im dłuższa przerwa, tym intensywniejszy wybuch kolejnych pokładów mojego uczucia.
Tak, jestem psychofanką.



Poza tym: po-koncertowa depresja w pełni i bardzo mi smutno, bo pierwszy raz od blisko półtora roku nie mam do czego odliczać. Co jedynie sprawia, że mam rosnące zapotrzebowanie na nowy bilet.

PS. W maju Muse sprawiło, że rozkochałam się w Bastille, a w środę Biffy Clyro sprawiło, że zapałałam uczuciem do panów z Dry the River. Fajnie, fajnie! Polecam ;-)