15/05/2016

Those tiny little things

Wszyscy wiedzą jak to jest z drobnymi: odsuwa się je na bok, bo niewiele są warte. Zawsze lepiej (i prościej) jest sięgnąć po grubsze: nie trzeba liczyć i nie ma obawy, że nam zabraknie. Tymczasem to przecież z drobiazgów rodzą się rzeczy ważne i duże, nigdy na odwrót, i głupi każdy, co te drobiazgi nieustannie lekceważy. Bo jak nie lubię mieć miedziaków w portfelu, tak gdy pomyślę o nich jak o analogicznych drobnych uprzejmościach, to już wcale nie chcę się ich tak ochoczo pozbywać. Bo w drobniakach siła. Jak to mówią: grosz do gorsza a będzie kokosza.


Najbliższy na to przykład zdarzył się jakieś 19 godzin po Piątku Trzynastego, gdy wracając z otwarcia wystawy w Tytoniach (super przestrzeń, wystawy nie gorsze, polecam) zorientowałam się, że jest sobota, co znaczy, że piątek był wczoraj, a ja nie zaplanowałam publikacji posta wcześniej i blog świeci pustkami. Chcąc więc zagłuszyć wyrzuty sumienia (wszak jestem swoim największym krytykiem), na rogu Rajskiej i Karmelickiej wdepnęłam do Lajkonika po kubek ciepłego, mlecznego kakao. Zanim jednak nałożyłam na ten kubek wieczko i pociągnęłam pierwszy łyk, moja niezdarność wzięła górę i całe kakao wylądowało na podłodze. Przepraszając i prosząc obsługującą mnie dziewczynę o mopa, powstrzymywałam już łzy złości i żałości, równocześnie głośno przełykając wstyd. A ta dziewczyna mi powiedziała, żebym się nie wygłupiała, że ona sama to zraz posprząta, tylko najpierw zrobi mi drugie kakao!
Taka mała uprzejmość, a mój ponury, paskudny i męczący dzień, z miejsca zamieniła w dzień przyjemny. Bo ktoś był dla mnie miły, a przecież wcale nie musiał. Ktoś wybaczył mi moją niezdarność i niewymownie przypomniał, że jutro może być lepiej. Nie wiem czy jakiekolwiek inne kakao będzie mi smakować bardziej niż to sobotnie.
Sama na co dzień – szczególnie przez te ostatnie, zabiegane miesiące – nie pamiętam o tych małych drobiazgach, które mają siłę odczarowywania czyjegoś złego dnia. A jak inni potrafią zadziałać tak na mnie, to ja na pewno potrafię zadziałać tak na nich, prawda? No a skoro potrafimy naprawić chujowy dzień randomowej osobie, to kto wie co jeszcze w nas drzemie?
Tylko że, no właśnie: drzemie w najlepsze. Zamiast robić za potencjalnego super bohatera, ja (jak tysiące innych wokół mnie), skoncentrowana na swoich goniących jedna drugą sprawach, wydmuchanych problemach i niekończących się, życiowych frustracjach, w ogóle nie dbam o to, żeby się bezinteresownie do kogoś uśmiechnąć, czy w ogóle się wokół siebie czasem rozglądnąć. Gnam zdyszana po tamto, siamto i sramto, jakby podniesienie głowy znad telefonu czy książki w tramwaju i gimnastyka okolic ust miały mi odebrać niezastąpiony czas i energię…
Nie doceniamy potęgi uśmiechu, a przecież w kontaktach (bo nie tylko pracy) z ludźmi to on (i otwartość) liczą się najbardziej. Mało tego, uśmiech wcale nie powinien być wyjątkiem czy dziwactwem (jakim coraz częściej bywa), ale regułą właśnie!
Na moje szczęście, na przystanku Kapelanka (który mijam codziennie, często nawet po kilka razy) czasem rzucam okiem za okno na znajomy mural i sobie o tych drobiazgach przypominam. A ponieważ wiem, że nie każdy ma szczęście zapuszczać się w te przepiękne rejony, potraktujcie ten tekst jak mural właśnie: uśmiechnęliście się dzisiaj?
Mam nadzieję, że tak.