26/10/2021

Polaczek cebulaczek

Uwielbiam ziemniaki i cebulę – o ile ziemniak mu nie dziwny, tak ilość konsumowanej przeze mnie cebuli (szczególnie z jajecznicą na śniadanie) trochę mojego Szkota przerasta. Lubię gdy nabija się z mojego „kraju trzeciego świata”, sugerując że wychowałam się bez bieżącej wody, że mój polski dentysta używa średniowiecznych narzędzi do ekstrakcji zęba, a edukacja seksualna ograniczała się do czekania z seksem do ślubu. Lubię się wykłócać o to, kto ma większy problem z alkoholem (Polak czy Szkot) i kto lepiej klnie (zdecydowanie Polacy!). Bardzo za to nie lubię być czyimś wyznacznikiem polskości – czuję się wtedy jak największy oszust, z kompletnie nieadekwatną wiedzą i doświadczeniami. Nie cierpię czuć na sobie odpowiedzialności reprezentowania całego kraju – to nie moja bajka.  

Ale gdy już zmuszana jestem się nad tym zastanowić, to jasnym się dla mnie staje, że sama równocześnie potwierdzam i obalam wszystkie polskie stereotypy.


W moim osobistym doświadczeniu, za granicą przebywają głównie dwa rodzaje rodaków: Polacy świadomie unikający innych Polaków i Polacy trzymający tylko z Polakami. Bliżej mi do tej pierwszej grupy, ale najchętniej (i docelowo) uplasowałabym się gdzieś po środku. Nie chcę być tą stereotypową emigrantką, która ciągle tylko nadaje na swoich rodaków, ale trochę jednak już nią jestem. Trudno zresztą nie być, gdy nawet zamieszczając w Internecie komentarz z zabawną (i wyjątkowo miłą!) anegdotą o Polakach w pracy, obrywam rykoszetem, oskarżana o “zgrywanie zagranicznej”, “udawanie, że nie mówię po polsku” i “silenie się na tłumaczenie czegoś Polakom po angielsku”. 

No cóż, w kontekście pracy to ja się akurat zawsze silę (i męczę) tłumacząc coś z angielskiego na polski. Za każdym razem gdy zmuszona jestem to robić (bo inaczej się nie dogadam, albo rzeczony gość wyraził językową preferencję), wychodzi z tego tak potworny polglish, że nic tylko się zapaść pod ziemię. Jakby mi mowę nagle odebrało. Moj mózg, w kontekście pracy wytrenowany do operowania na angielskiej przerzutce, zwyczajnie nie radzi sobie z jej zmianą. Więc nie, wcale nie udaję, że nie potrafię mówić po polsku, tylko jak nie muszę, to się do mówienia po polsku po prostu nie przyznaję. Bo mieszkam i pracuję w kraju, gdzie moim pierwszym językiem jest język angielski. Język, który najzwyczajniej w świecie preferuję.

Rozumiem dlaczego większości Polaków wydawać się to może dość nienaturalne. Nie jest to moje osobiste doświadczenie, ale może rzeczywiście dla wielu osób drugi język zawsze pozostaje tym drugim, gorszym, mniej naturalnym. Spoko, nie zamierzam tego negować, tylko że ja akurat do tej grupy nie należę. U mnie jest dokładnie odwrotnie. I jeśli kogoś ta moja osobista preferencja obraża, no cóż, to nie mój problem.  

I to nie tak, że nie kocham swojego ojczystego języka. Wciąż posługuję się nim w obecności rodziny i polskojęzycznych przyjaciół, których mam sporo. Zważcie też zresztą gdzie i w jakim języku czytacie teraz te słowa – od przeszło dekady publikuję tutaj po polsku. Prawie połowę owej dekady spędziłam mieszkając za granicą i, mimo że zaczęłam o wiele więcej pisać po angielsku, to z polskiego jakoś nie zrezygnowałam. Ale też nigdy nie ukrywałam (czego wyrazem tak na dobrą sprawę jest całe moje dorosłe życie), że angielski zawsze był dla mnie językiem wyjątkowym. Nie wyjechałam do UK studiować czy oszczędzać na budowę domu w Polsce, ale właśnie doświadczać życia po angielsku. Mieszkam, pracuję, tworzę związek i przyjaźnię się z ludźmi, z którymi mówię wyłącznie po angielsku – i to mnie najzwyczajniej w świecie jara, tak jak jarało mnie pójście na filologię angielską. Angielski od zawsze był moją wielką pasją i to się nie zmieniło. Nie widzę powodów dla których miałoby się zmieniać.

To bardzo często przez emigrantów czynione założenie, że sam fakt bycia Polakiem robi z nas najlepszych przyjaciół, jest dla mnie nienaturalne i irytujące. W mojej bańce to tak nie działa. W mojej bańce to zakraja na jakąś wymuszoną elitarność, dziwną „cwaniaczkowatość”, a często wręcz brak szacunku dla środowiska w jakim na co dzień żyjemy – jak jestem w pracy i są koło mnie osoby nie posługujące się językiem polskim, to nie będę z tobą konwersować po polsku. Koniec kropka. Dla mnie to jest sprawa jasna, oczywista i niepodlegająca żadnej dyskusji. Być może to kwestia tego, że nie ma we mnie (i chyba nigdy nie było) ani krzty patriotyzmu i to poczucie jedności z przypadkowo napotkanym rodakiem jakoś zupełnie mej uwadze umyka. Dla mnie ważniejsze niż bycie Polakiem jest bycie przyzwoitym, szanujących innych i inną kulturę, człowiekiem.

Oczywiście są na emigracji przyzwoici Polacy (przyjaźnię się z co najmniej kilkoma) i są kompletne buraki, które okazjonalnie potrafią sprawić, że policzki aż palą mnie ze wstydu. Ale im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mniejszą widzę różnicę między obczyzną a ojczyzną: bo gdy mieszkałam w Polsce, czułam dokładnie tak samo. Ba, idąc o krok dalej, podobnie ambiwalentne odczucia mam w stosunku do każdej, nieco bliżej poznanej narodowości: szkotów też czasami jawnie nie znoszę.

W każdej grupie, w każdym przysłowiowym worku, znajdą się ludzie przyzwoici i totalne buraki. Tylko kulturową otoczką się te worki trochę różnią. Jasne, można woleć jeden worek od drugiego, ale zawartość człowieczeństwa jest w nich mniej więcej taka sama.

Szkot czy Polak, mój człowiek to przede wszystkim przyzwoity człowiek.