24/10/2012

Don't let the magic leave us!

Dylematy, paradoksy, absurdy i remisy.

Nie pozwolono mi pisać pracy licencjackiej na temat Muse, więc postanowiłam napisać pracę na temat jednej z ich licznych inspiracji – koniec końców wychodzi na to samo. Tak więc, przez najbliższe 9 miesięcy, będę z dumą zgłębiać tajniki prania mózgu i kontrolowania myśli w twórczości Orwella, przy, jak łatwo można się domyślić, odpowiedniej ścieżce dźwiękowej. Cieszę się tym jak dziecko prezentem urodzinowym, bo w mojej bibliografii już widnieją dwa ulubione tytuły Matta (i w gruncie rzeczy, na razie niewiele poza tym…). Co więcej, sam fakt, że zgłębię swoją znikomą wiedzę o ludzkim umyśle napawa mnie przypuszczalnie większą ekscytacją niż powinno.


Moje zamiłowanie do pisania (czy może bardziej do rozpisywania się) chyba niepostrzeżenie i coraz wyraźniej wkrada się do mojego uczelnianego życia. Nie dość, że jaram się licencjatem jak głupia (póki co, moje piśmiennicze zapędy skutecznie niwelują strach przed pisaniem PO ANGIELSKU), to jeszcze czuję dziwną ekscytację na myśl o każdym kolejnym zadaniu domowym z writingu. O. Mój. Boże.

Śmieją się ze mnie, że jaram się głupotami (czyt. Muse), ale nic nie poprawia mi humoru szybciej i skuteczniej niż obejrzenie pierwszego pełnowymiarowego koncertu po pierwszym (nieco dołującym) dniu w szkole. Nic też nie zastąpi pociesznego artykułu w gazecie (z Nimi na okładce!) po, jakże wielce znienawidzonym przeze mnie, języku niemieckim. Szarobury dzień i nudne wykłady szybko nabierają kolorów, gdy dostaję sms od koleżanki, że usłyszała w radiu Ich piosenkę. Że już nie wspomnę o niedawno wygranej statuetce (Best Act In The World Today – „you knowtomorrow is another story”) i całym zbawiennym morzu krótkich, uroczych wywiadów.

Inspirujące filmy skradają się do mnie ukradkiem, zawsze wtedy, gdy nie mam czasu z ich inspiracyjnych wpływów w pełni skorzystać. Przeklęta natura niespełnionego artysty każe mi jednak rzucać wszystko i czerpać garściami, mimo wszystko.

Osada zmarzniętych biedronek na lampie w salonie wywołała lawinę drobnych kłótni w naszych, już ogrzewanych, czterech ścianach. Zalewam siódmą herbatę w moim nowym ukochanym kubku i uciekam do swojej jaskini, zanim jeszcze mnie się za biedronki oberwie.

Nie mam czasu na książki, ale wciąż spędzam go za dużo przed komputerem. Portale społecznościowe i Internet to zło. Zło konieczne, bo absolutnie niezbędne do funkcjonowania w studencko-nauczycielskim społeczeństwie. Edukacja zatacza coraz szersze kręgi w szeroko pojętej cyberprzestrzeni, co zwiększa moje dzienne zapotrzebowanie na Internetową rozrywkę. Kolejne błędne koło do kolekcji, a stos książek jedynie się piętrzy.

Nie wiem, co zrobić ze swoim życiem, gdzie dalej pójść, czego się uczepić, w co uwierzyć, a co odrzucić. A mimo to odczuwam jakieś wewnętrzne wyciszenie, spokój, a nawet pogodę ducha. Sama nie wiem o co mi chodzi, ale przecież wiedzieć wcale nie muszę. Nie teraz, zaraz, potem. Bez pośpiechu, według własnych zasad. Bo mogę. Bo przecież nie muszę nikogo zadowalać, nikomu dogadzać.

Zbliża się klęska żywiołowa, nie ma dokąd uciekać, wszyscy umrzemy. Działamy wbrew wszelkim zasadom, samym sobie stanowiąc paradoks. Rozpływamy się w chmurach gwiezdnego pyłu. Ale nie poddawajmy się. Nie dajmy słońcu zgasnąć ani magii ulecieć. Lubię chwytliwe frazesy, szczególnie, gdy z daleka dostrzegam jesienną chandrę.


PS. Wedle mojej zgłębionej wiedzy odnośnie cytowania cudzych myśli, ostrzegam: ten blog (jak i ten oto wpis) jest pełen plagiatów! Ale wlepianie źródła przy każdej parafrazie czy cytacie zniszczyłoby estetykę bloga, więc nie zmierzam owej wiedzy tutaj aplikować;)