04/04/2014

Powieści

Gdzieś tam między wierszami na salach ćwiczeniowych uświadomiono mi istnienie pięknej teorii zakładającej, że każdy człowiek jest powieścią. I że w życiu chodzi głównie o to, żeby sobie (i innym) owe powieści nieprzerywanie opowiadać. Bo wszyscy jesteśmy narratorami, tworzącymi jedną wielką pajęczynę różnorakich powieści.


Na zajęciach z life-writingu gorliwie potakiwałam: no tak, przecież pisząc o sobie wcale nie opisujemy naszego życia (opowiadając wyłącznie to, co się nam przydarzyło), ale właściwie je kreujemy (ubarwiając indywidualnymi odczuciami, emocjami, przemyśleniami i skojarzeniami). Choć pamiętnik czy autobiografia z złożenia powinny być szczere, to nasze pisanie o sobie, zawsze niewybaczalnie subiektywne i wyjątkowo wybiórcze, i tak mocno fabularyzuje przekaz. Nie bez powodu przecież lubimy doszukiwać się wszędzie drugiego dna i nadawać drobiazgom głębszy sens. Pisząc, kreujemy więc nie tylko naszą życiową powieść, ale i bohatera, którym wierzymy (albo chcemy wierzyć), że jesteśmy.
Głową kiwałam jeszcze gorliwiej, gdy powyższe założenie zlało się w spójną całość z Freudowską (jawnie przeze mnie wielbioną) psychoanalizą: człowiek musi nieprzerwanie o sobie opowiadać – dla swojego własnego psychicznego, mentalnego komfortu. Bowiem gdy powieść się urywa, gdy natrafiamy w niej na – zdaje się niewytłumaczalną – dziurę, nagle tracimy grunt pod nogami. Bo coś się nie zgadza, coś nie gra, coś uwiera, coś martwi, coś nas blokuje. Wyrwa w powieści, która nie pozwala ułożyć klocków w spójną całość, jak i skryte źródło wszystkich mniejszych lub większych problemów. W mniemaniu Freudowskim ta wyrwa to trauma: wydarzenie z przeszłości, najczęściej z dzieciństwa, które wyrządziło trwałe szkody w naszej psychice, a które nasza świadomość nieustannie represjonuje.
Każda powieść taką mniejszą lub większą dziurę ma (być może nawet nie jedną) – bo każdy z nas, choć często nieświadomie, gdzieś tam w sobie jakąś traumę nosi. Zresztą gdyby tych dziur w naszych powieściach nie było, cała teoria straciłaby sens. Istotą tutaj nie jest bowiem to, by owych dziur unikać, ale by nauczyć się o nich opowiadać. Nie jest więc istotne czym owe dziury są – a wcale nie muszą być konkretnym wydarzeniem, jako że traumę można sobie równie dobrze uroić, albo też wyhodować z przysłowiowego braku laku (lub czegokolwiek subiektywnie istotnego) – ale jak sobie z nimi radzimy. A najpiękniej jest radzić sobie opowiadając – i to opowiadając we wszystkich możliwych formach.
Rozkocham się w tej teorii z dwóch przyczyn: po pierwsze, utwierdza mnie w przekonaniu, że pisanie to istotnie swoistego rodzaju psychoterapia; a po drugie dowodzi, że potrzebujemy siebie nawzajem. I to bardzo. Bo powieść z definicji wymaga odbiorcy.
A ja lubię wierzyć, że to nadzwyczajne porozumienie między dwojgiem ludzi jednak jest możliwe.