10/04/2014

Profesjonalny amator

Nie ulega wątpliwości, że zaraz obok angielskiego (który studiuję raczej pobieżnie) i pisania, moją największą pasją są zdjęcia. Publikuję je na blogu od samego początku jego istnienia, a jakoś nigdy się tu jeszcze o nich nie rozpisałam.
I chyba najwyższy czas to nadgonić.


Kilka lat temu, ramię w ramię z ludźmi z którymi teraz kontakt utrzymuję sporadycznie lub w ogóle, okrzyknęłam się profesjonalnym amatorem fotografii i bardzo dzielnie znosiłam złośliwe (i niezbyt grzeszące elokwencją) komentarze pewnego odbiorcy Galerii Bezdomnej, któremu ta gra pojęć bardzo drażniła oczy.
Profesjonalny amator fotografii: tak już zostało, i to bardziej z przekory niż wyboru, bo w gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko profesjonalnemu trzaskaniu fotek. No, może tylko tyle, że typowy reportaż wydaje mi się pozbawiony artystycznego polotu (koniec końców nie reżyserujesz rzeczywistości, a jedynie modyfikujesz jej ewentualny odbiór, co, wbrew pozorom, nie jest dla mnie jednoznaczne), a przy tym i stanowi bardzo ciężką harówę.
Osobiście preferuję wykorzystywać spust migawki do wyrażania swoich osobistych wizji rzeczywistości. Czy też do uwieczniania jej wybranych elementów. Dlatego dziś fotografuję wyłącznie to co chcę i co mnie w jakikolwiek sposób dotyka. Bo zdjęcia robię przede wszystkim dla siebie. Choć nie zawsze tak było.
Tak jak nie lubię czytać moich pierwszych tekstów, tak i niespecjalnie lubię wracać do moich pierwszych zdjęć: za mało w nich przekazu, emocji, znaczenia, wizji, za mało w nich mnie. I uśmiecham się do siebie pod nosem, gdy przypomnę sobie z jakim oburzeniem zareagowałam na bardzo słuszną uwagę pewnego (łudząco podobnego do mojego byłego promotora) Pana Fotografa odnośnie moich prac: fotografuję wszystko i nic, brak mi skupienia, wyznaczonego obszaru w obrębie którego mogłabym się rozwijać. Z biegiem czasu doskonale zrozumiałam do czego piła ta uwaga, ale wtedy poczułam się mocno dotknięta.
Wciąż nie jestem przekonana, czy do tego wyznaczonego obszaru trafiłam, ale na pewno zrobiłam duże postępy. Jeśli już nie same zdjęcia, to dojrzało moje myślenie o nich. Częściowo wynika to z mojego ogólnie pojętego dojrzewania: zaczynałam robić zdjęcia jako człowiek, który nie bardzo wiedział kim jest i kim zostać chciałby. To tak jak z pisaniem i prawdopodobnie z każdą inną dziedziną szeroko pojętej sztuki: musisz znaleźć swój własny głos. Wyrobić sobie styl. A to zawsze (i bez względu na rezultaty!) wymaga dużo pracy, wysiłku i czasu.
W moim amatorskim “malowaniu światłem” z czasem nauczyłam się stosować do jednej, jedynej zasady, którą sprzedał mi najfajniejszy Pan Fotograf jakiego w życiu spotkałam: zdjęcia robi się po to, żeby opowiadały, dotykały, wzbudzały emocje (jakiekolwiek) i coś ze sobą niosły, nawet jeśli to coś potrafisz dostrzec tylko ty. Nieważne więc, czy zdjęcie jest nieostre, za jasne, za ciemne, źle wykadrowane, zbyt ziarniste, za bardzo podrasowane czy kompletnie bez wyrazu – to moja wizja, mój obraz, moja wrażliwość, mój świat. Take it or leave it. Skoro już wrzucam wybrany kadr w otchłań Internetu, to znaczy że owe zdjęcie coś dla mnie znaczy. A jeśli przy okazji zacznie coś znaczyć dla przypadkowego odbiorcy – punkt dla mnie.
Nie boję się już tego głośno powiedzieć: moje zdjęcia, bardziej niż o otaczającym mnie świecie i fotografowanych ludziach, opowiadają – mniej lub bardziej zrozumiale – o mnie.