27/04/2014

Siedząc w kolejce

Część druga, która myślałam, że nigdy nie powstanie. 
(po część pierwszą odsyłam TUTAJ)

Otóż kolejki wkroczyły na nowy poziom i teraz źle jest już nawet w prywatnych poradniach. Z których to korzystam głównie dlatego, że moi lekarze albo już mnie w ramach NFZ nie obejmują (koniec końców przekroczyłam magiczną granicę pełnoletniości kilka lat temu), albo dla własnej wygody i zdrowia psychicznego ze współpracy z NFZ zrezygnowali. Jako, że zdrowie sobie cenię, zaufania na prawo i lewo nie rozdaję, a do ludzi się dość łatwo przywiązuję, toteż nie wyobrażam sobie iść do lekarza specjalisty innego niż ten, który leczy mnie od paru dobrych lat, lub nawet od maleńkiego. Gdy więc moje porysowane szkła domagają się wymiany, a okresowe badania standardowego uaktualnienia i fachowej konsultacji, dreptam sobie do prywatnego gabinetu. Wygodniejprościejszybciej ioczywiście, o wiele drożej.

W poczekalni, jak się okazuje, już od godziny oczekuje sztab starszych pań, który na moje krótkie, grzeczne pytanie „kto ostatni do Pani doktor?” reaguje na tyle dziwnie, że zaczynam przeczuwać kłopoty na horyzoncie. Bo ja to może przyszłam pięć minut temu, ale jak ktoś siedzi w jednym miejscu drugą godzinę to siłą rzeczy zaczyna się nudzić. Zamiast kojącego wokalu Briana Molko trzeba więc było wysłuchać całej zagorzałej debaty na temat tego, jaki to trudny i wymagający zawód wykonują lekarze. I jakie to normalne, że nie są punktualni.  
Ale to akurat można było przewidzieć. Kolejkowa norma.
Zaskoczyło mnie coś zupełnie innego. 
Do tej pory (przynajmniej w moim skromnym doświadczeniu), zazwyczaj wszystko co działo się na szpitalnym korytarzu przed poradnią, nijak miało się do tego, co odbywało się za jej drzwiami. Tym razem – choć co prawda nie w szpitalnym korytarzu, a w prywatnej poczekalni – sprawa miała się zgoła inaczej. Zanim jednak, pozwólcie pokrótce naświetlić sytuację.
Otóż w zależności od nastroju i samopoczucia mojego ego, w obcym towarzystwie bywam człowiekiem albo nazbyt gwałtownym albo wybitnie potulnym. Tym razem padło na to drugie – wstałam w wyśmienitym humorze, w kieszeni miałam naładowany telefon, w uszach sprawne słuchawki, na kolanach włączonego Kindle’a i nieograniczony zajęciami czas. Nie miałam powodów do wyładowywania frustracji na starszych Paniach.
Dlatego też, gdy rozgorzała sztandarowa dyskusja na jak zawsze niezmiernie problematyczny temat kolejki i wszelkich wynikających z niej niesprawiedliwości, przyjęłam postawę w pełni pasywną – wszystko mi było jedno; zamiast się wtrącać i kłócić o bzdurne godziny wolałam poczekać godzinę dłużej i w spokoju przebrnąć przez kilka kolejnych procent mojej książki (zakupcie Kindle’a, a strony również przestaną dla Was istnieć). Nie udzielałam się w dzikim najeździe na brak kultury osobistej Pani, która bezczelnie wparowała do gabinetu między zarejestrowanymi pacjentami. Nie podnosiłam głowy gdy do poczekalni wchodziły nowe osoby i ledwo co przyciszony konflikt narastał ponownie. Nie słuchałam. Czytałam.
Niestety, moje zacne, pasywne plany pokrzyżowała sama pani doktor, która uznała za stosowne zainteresować się moją skromną osobą i wywołać mnie z nazwiska. Pani z drugiego kąta miała jednak szybszy refleks i wpakowała się gabinetu z pretensją na ustach zanim jeszcze zdołałam podnieść głowę i poinformować o swojej obecności. I tak oto z szarej myszki w kącie poczekalni ewoluowałam na wroga publicznego numer jeden: centrum dyskusji i źródło problemu. Tłumacz się dlaczego siedzisz w poczekalni i czekasz na lekarza, który, o zgrozo, z jakiegoś tajemniczego powodu jako jedyną wywołuje cię z nazwiska.  
Ręce opadają, ale się człowiek potulnie tłumaczy, że zarejestrowany był na wcześniejszą godzinę. Nie żeby ktoś tak naprawdę chciał tych wyjaśnień słuchać. Ważniejsze przecież, że zmusza się ludzi z prawdziwymi problemami do czekania. Jakby ktoś co najmniej kazał im przychodzić godzinę przed umówionym czasem. A ponoć wszyscy tak doskonale rozumieją ciężką pracę pani doktor, która spóźnia się blisko godzinę.
Ale i to by mnie jakoś specjalnie nie ruszyło – niech sobie narzekają, nic mi do tego.
Tyle tylko, że zaraz potem jedna z pań uznała za stosowne poinformować całą resztę, że pierwszy raz natrafiła na poradnię w której kolejność przyjmowania uzależniona jest od wieku – młodzi mają pierwszeństwo, a starzy muszą czekać, kto to widział! Chyba naprawdę niekontrolowanie opadła mi w tym momencie szczęka. Nie wiedziałam czy mam się rozpłakać czy roześmiać. Choć oczywiście bliżej mi było ku temu drugiemu.
Wychodząc z poradni z receptą na nowe szkła poprzysięgłam sobie, że prędzej umrę ze śmiechu przy swoich pamiętnikach z młodości, niż zostanę tak zgorzkniałą staruszką.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że jeśli mój jad (który od zawsze się we mnie kumuluje) nie znajdzie jakiegoś dobrego ujścia, to prędzej czy później zrobi ze mnie człowieka znacznie gorszego od wyżej wymienionej starszej pani. Może więc rozważniej byłoby błagać o wcześniejszą śmierć.
Rzadko myślę o starości (w gruncie rzeczy nie powinnam o niej myśleć w ogóle), ale gdy już się gdzieś w moich myślach pojawia, bez bicia przyznaję, że się jej po prostu boję. Być może nawet bardziej niż śmierci. Bo bezsprzecznie przeraża mnie to, jak bardzo z wiekiem skurczyć może się ludzka tolerancja na odmienne stany ducha, ciała i moralności.