04/03/2016

Posłuchaj

Nie, przestań. Nie rób tego.
I nie, nie dziw się tak. I nie uśmiechaj się pobłażliwie. Tak, wiem, że to się kłóci, ale kto się nigdy z samym sobą nie kłócił? Mogę być naiwną marzycielką, ale nie w tej kwestii.
Bo wiesz, oni też dużo sobie obiecali.
Najpierw ona jemu, że po drugim piwie da mu swój numer.
Potem on jej, że na pewno zadzwoni.
Potem znowu ona jemu, że nie ucieknie po północy do domu.
A potem to już poszli po całości, obiecując sobie miłość, wierność i że się nie opuszczą aż do śmierci. I że ich dziecko nigdy nie będzie się nazywać Maria, Marian albo Kunegunda. Zresztą Sebastian, Radosław i Anna też nie.

Po upojnym roku poniedziałkowych wizyt w restauracjach, środowych przedpołudni przy kawie i piątkowych odwiedzin w kinie lub klubie, obiecał jej, że zawsze będzie i być wtedy naprawdę chciał, ale jak się później okazało, to nie było to „bycie”, którego ona od niego oczekiwała. Choć wtedy, gdy zamiast czekać na pierwszy nocny tramwaj szli wzdłuż opustoszałej dwupasmówki w stronę jej mieszkania, była szczęśliwa, bo myślała, że on obiecuje jej to, czego zawsze chciała.
Dlatego też, tamtego majowego wieczoru, gdy o okna z łomotem rozbijały się krople deszczu, a w oddali leniwie przetaczały się grzmoty, bez wahania obiecała mu, że zawsze będzie mu mówić, nawet nie jaki – bo to nie było przecież najważniejsze – ale kiedy ma z nim jakiś problem. Obiecała to zresztą tak samo jemu, jak i sobie samej, bo przecież całe życie ponad wszystko lubiła, gdy to ludzie domyślali się o co jej chodzi: gdy pytali, wyciągali, wyciskali z niej informacje jak resztki pasty do zębów ze starej tubki.
I on też bardziej sobie obiecał – choć to jej śpiącej wyszeptując ciemną nocą do ucha – że będzie kochał nie pomimo, ale właśnie ze względu na wszystko.
I to brzmi tak przeciętnie pięknie: jak scenariusz do kolejnego, kasowego filmu.
Tylko potem przyszło przysłowiowe życie, i rozwód, i sprawa w sądzie, i nienawiść. Gorąca, może gorętsza nawet od tych wszystkich obietnic. Tak jakby te lata, w których rozumieli się bez słów i kolejnego poranka bez tego drugiego u boku nie mogli sobie wyobrazić, nigdy się nie wydarzyły. I można się doszukiwać powodów dla rozwodów, tylko po co? Z porozbijanych na drobny mak obietnic zbudować i tak niczego się już nie da.
Wiesz, człowiek wiecznie coś komuś obiecuje i to wcale nie dlatego, że chce być uważany za słownego i gotowego do zobowiązań. Człowiek obiecuje, bo ślepo wierzy w permanentność. To taka nasza odwieczna wada, błąd systemu. Jasne, z bajek o wiecznej miłości, co drugi leczy się dziś szybko i skutecznie, ale to przecież tylko mała część całej opowieści. Bo poza komercyjnymi bajkami o książętach na białych koniach są też jeszcze inne gatunki życie imitujące. A tu bardziej niż o permanentność samych uczuć, chodzi o ciągłość nas samych. Zresztą myślisz, że skąd ten wielki sukces religijnych doktryn? Przecież one w fantastyczny sposób karmią tę właśnie inherentną potrzebę zakodowaną w ludzkim umyśle: dają nadzieję, a może nawet gwarancję: na wieczność, szczęśliwą niezmienność.
No bo niby wszyscy wiemy, że my tu tylko na chwilę, ale jako że widzimy tę chwilę tylko z naszej własnej – i niezaprzeczalnie wąskiej – perspektywy, jako że przeżywamy, odczuwamy i egzystujemy zamknięci na trzy spusty w ciasnej celi teraźniejszości, to tę irracjonalną wiarę w stany permanentne – uczuć, związków, zachowań i przyzwyczajeń – jakoś tak mimowolnie i na przekór logice przejawiamy. Z jakiegoś powodu nie ma w nas zgody na zmianę, mimo iż ta jest w nas genetycznie zakodowana.
A wiesz, ja się na studiach wystarczająco dużo naczytałam o tożsamości, i wiem doskonale, że to największe, najgłupsze, a zarazem najbardziej imponujące ze wszystkich ludzkich przyzwyczajeń. Bo nam się może wydawać, że jesteśmy jednością łączącą w sobie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, i możemy sobie szukać tej autentycznej, prawdziwej i jedynej tożsamości, ale cokolwiek byśmy nie znaleźli, to wciąż będzie tylko zaklęte w teraźniejszości złudzenie. Bo tylko ci się wydaje, że coś wiesz już na pewno. Nic nie jest na pewno. My nie jesteśmy na pewno. Może jeden będzie chciał ci filozoficznie dowieść, że jednak jesteśmy, ale daję głowę, że zaraz potem przybiegnie drugi i tamtego zagłuszy. I nie martw się, obaj wyłożą logiczne dowody, którym nie sposób będzie zaprzeczyć.
Więc jeśli już naprawdę musisz mi coś obiecać, to obiecaj, że nic nie będziesz mi obiecywał. Bo ja od obietnic stokroć bardziej wolę kolekcjonować wspomnienia.
Albo nie, czekaj, mam lepszy pomysł. Obiecaj mi, że takie wywody wcale cię nie przerażą. No bo przecież widzę po twojej minie, że cię ten mój monolog przeraża. Że się takiego wykładu po głupim, lekkomyślnie rzuconym „obiecuję ci” nie spodziewałeś. Więc obiecaj mi, że cię to już nigdy więcej nie wystraszy, że nie uciekniesz, nie dojdziesz do wniosku, że to nie twoja bajka, że to dla ciebie za dużo. Obiecaj, że nigdy nie każesz mi przestać tyle myśleć.
Tak, wiem, masz rację. Samej sobie zaprzeczam. Jak jakiś filozof.
Ale wiesz, że podobno każdy człowiek jest filozofem?