16/09/2016

Gorzej być może... i jest

Nienawidzę powiedzenia, że “gorzej już być nie może”, bo to jakby rzucić losowi wyzwanie. A los (przynajmniej w mojej sprawie) zazwyczaj ochoczo je podejmuje. Więc się tego oduczyłam. Bo gorzej może być zawsze. I zazwyczaj jest. Również z moim pisaniem. Ha, dawno nie było tutaj posta stricte o pisaniu, co nie? No to proszę, gotujcie się na marudy młodej Werterki i wielkie metafory życia zaklętego w 26 literach.


Przez znaczną część czasu jestem z siebie, w gruncie rzeczy, dumna: bez względu na to jak kręci się moje życie poza skrawkami publikowanymi w Internecie, od przeszło 20 miesięcy publikuję rygorystycznie regularnie – realizuję mój plan konsekwentnie, co do joty, choć z małymi potknięciami. Niemoc twórcza mnie w gruncie rzeczy kompletnie nie dotyczyła, bo przez ponad rok zawsze miewałam przynajmniej kilka skończonych postów w zanadrzu, w tym część już ustawioną w kolejce do publikacji. Tydzień, dwa czy nawet trzy kryzysu, w żaden sposób nie odbijały się na blogu. System idealny! Który ostatnimi czasy zaczął mi mocno nawalać. Posty, owszem, są, ale w zastraszającej liczbie z wielokropkiem przy tytule (= nieskończone). Definitywnych kropek chronicznie brak.
Swym zwyczajem, zwalam to na wszystko, co tylko mogę: na gorliwe pragnienie skończenia magisterki, na brak zainteresowania tym, co publikuję, na brak komentarzy, na zmęczenie materiału, na nużącą monotonność tematyczną, na nadchodzące wielkimi krokami, stresujące zmiany, albo na ten standardowy brak czasu, który dopada cię nawet wtedy, gdy na miesiąc zamykasz się w domu. I choć w każdej z tych wymówek jest ziarno prawy, prawdziwy powód leży głębiej: utknęłam. I już jakiś czas tkwię w permanentnym stanie zawieszenia. Łudzę się, że to stan przejściowy, ale moje obawy rosną. Bo jak coś dzieje się źle z moim pisaniem, to pierwszy znak, że coś dzieje się źle z moim życiem. To jak alarm przeciwpożarowy: puste kartki wyją w niebogłosy! I problem polega na tym, że straż nie reaguje.
Nie przejmowałabym się tym jakoś szczególnie, gdyby rzecz dotyczyła tylko materiałów przeznaczonych do publikacji na bloga. Ale ta niemoc, niestety, dotyczy wszystkich sfer mojego pisania. A zgadnijcie skąd zazwyczaj wiem, że jest ze mną źle? Z pamiętnika. Szczególnie, gdy wieje w nim pustkami. Bo jak się nad sobą użalałam to jeszcze pół biedy – przynajmniej wentyluję w ten sposób frustrację. A co kiedy nie piszę wcale? Ha, no właśnie…
Krótko mówiąc: jest źle. Co jak co, ale po prawie 12 latach nałogowego skrobania wiem już doskonale, że pusta kartka nigdy nie wróży nic dobrego. A ta w pamiętniku pozostaje niezapisana zdecydowanie zbyt długo... Moje życie jakby zastygło, a że mentalnie wciąż roztrząsam te same kwestie, to i na papierze „do publikacji”, konsekwentnie, zrobiło się monotonnie. Desperacko wręcz potrzebuję pobudki (znowu). Potrzebuję, żeby się działo. Potrzebuję mentalnej stymulacji. Inaczej jeszcze zabraknie mi sił do planowanych zmian i… co wtedy? Strach się bać!
Odważnie uznaję więc ten post za pierwszy krok ku przełamaniu milczenia.
Zarządzam powrót do świata żywych.
Oczywiście nie śmiem twierdzić, że będzie lepiej, ale nie godzę się na to jak jest.