To był wyjazd towarzyski. Były wschody i zachody słońca, dobre i niedobre żarcie, wybuchy dwa bloki dalej, wino, wino i jeszcze raz wino, a przede wszystkim kupa śmiechu i masa pozytywnej energii z trzema oszołomami: Kubą, Monią i Sebą. Budapeszt może mieć chujową obsługę klienta i płatne toalety, ale w odpowiednim towarzystwie jest zajebisty.
A nie dość że towarzystwo doborowe, to jeszcze pogoda nam się udała!
Z racji nadprogramowo intensywnego tygodnia poprzedzającego wyjazd, w autobus wsiadłam kompletnie nieprzygotowana i całkowicie zdana na zdolności organizacyjne Kuby – na szczęście dawał radę i mogłam mieć słodko wyjebane (jak kiedyś w Sztokholmie).
Choć metro nie przywitało nas zbyt otwarcie, koniec końców złego słowa powiedzieć nie możemy – niektóre stacje do złudzenia przypominały te londyńskie.
Swój nowy obiektyw testowałam tam razem z korpusem Kuby – choć trudno było mi się przestawić na pracę z nowszym modelem, efekty mnie zadowalały. Mojego nowego Tamrona, mimo kilku wad, już kocham miłością bezgraniczną.
W moim osobistym odczuciu, każde miasto posiadające malownicze górki wygrywa. Budapeszt był jednym z tych wygranych (zaraz koło Tarnowa, Krakowa i Edynburga). Dodajmy do tego jeszcze wschód lub zachód słońca i… przepadam.
Z głównych atrakcji miasta zwiedziliśmy w środku Parlament.
Malownicza bestia.
Zawitaliśmy do jednej z fajniejszych jaskiń.
Próbowaliśmy tradycyjnych węgierskich specjałów.
W niedzielę rano wstaliśmy o 4, żeby na 6 wydrapać się na Górę Gellerta, gdzie zrobiliśmy sobie wykwintny piknik…
…popijany różowym winem…
…i udoskonalony wschodzącym słońcem.
Nasze gołąbki ;)
Prażyliśmy się w Słońcu na wyspie Małgorzaty (sącząc kolejne wino).
I półprzytomnie udawaliśmy porządnych turystów.
Udany weekend, oby takich więcej!