30/10/2016

2016: Gdańsk

Nie widziałam polskiego morza od prawie dziesięciu lat, więc planując wyjazd do Warszawy (na koncert Biffy Clyro), automatycznie pomyślałam sobie o Gdańsku – po obronie, przed wyjazdem, a jeszcze ze studenckimi zniżkami: trudno przecież o lepszy moment. Przez ponad dwa miesiące chodziły mi po głowie bardzo różne pomysły na ten wyjazd. W ostateczności mój trzydniowy pobyt nad morzem był… terapią. W samotności.


Morze, na co wskazuje jedna z powieści omawianych przeze mnie w pracy magisterskiej (The Sea Banville’a), ma wartości terapeutyczne: koi, uspokaja, pomaga rozjaśnić umysł. Mnie resetu potrzeba było bardzo. Zarezerwowałam więc miejsce w polecanym przez znajomego hostelu (Honey Den Hostel – również polecam: nóweczka, nie w centrum, ale przeuroczy i cichy, niedaleko coraz popularniejszej ulicy Wajdeloty), kupiłam bilety na pendolino ze stolicy do Gdańska i z Gdańska do Krakowa… i pojechałam.
A ponieważ fotografowanie to też dla mnie forma terapii, fotek przywiozłam (jak na niecałe trzy dni i kiepską pogodę) całkiem sporo. Szczególnie, że moje zwiedzanie ograniczało się do gdańskiej i sopockiej plaży, kilku knajp oraz gdańskiej starówki.
Po lunchu w Avocado (smaczne, ale dupy mi nie urwało) i krótkim eksplorowaniu uroczej okolicy, pojechałam – rzecz jasna – zobaczyć upragnione morze…


…i popłakałam się na jego widok. Tęskniłam!






Jak dla mnie, nadmorskie zachody mogłyby trwać całą dobę.




Nie żeby nadmorskie wieczory były gorsze.


Gdańska starówka zrobiła na mnie wrażenie.


Ale moim hitem wieczoru były pierogi z dynią w Pierogarni Mandu: niebo w gębie! Jak wrócę do Gdańska, na pewno znowu tam zajrzę, więc polecam. Nie dość, że pierogi zajebiste, to jeszcze mają najpiękniejsze toalety, w jakich miałam okazję sikać. Serio.
O poranku odwiedziłam Sopot.






Patrząc na nadmorską jesień, myślę, że chciałabym też kiedyś zobaczyć nadmorską zimę.




Kulinarnie się, rzecz jasna, rozpuszczałam – na zdjęciu wegańskie ciasto czekoladowe z kokosem, w przeuroczych Dwóch Zmianach w Sopocie.






Na obiad poszłam do rzekomo kultowego Baru Przystań
…i zakochałam się w ich zupie rybnej. Nie żeby pieczony dorsz był zły, ale zupa zdecydowanie lepsza. Polecam.






Gdańska starówka, nawet w deszczu, jest przepiękna.




Ulica Mariacka skradła moje serce.
Rozpuszczania ciąg dalszy: ciasto z serem mascarpone, szpinakiem i żurawiną, a w tle kakao z marshmellows w Drukarni – zasłodziłam się, owszem, ale… kurczę jakie dobre!
W piątek rozlało się już na maksa, więc po krótkim pożegnaniu z morzem, poszłam sobie do kina na Prostą historię o morderstwie – całkiem dobry, polecam.  


A całą wizytę podsumowałam skonsumowaniem pysznej flądry w Barze pod Rybą.
Terapię uważam więc za udaną, bez względu na jej efekty uboczne ;)