14/10/2016

Chora na pisanie

Jest niby lepiej: wróciłam do regularnego zapisywania elektronicznych stronic czarnymi symbolami. Znowu z siebie wyrzucam, wentyluję, przeżywam; jak dawniej, jak zawsze, co za ulga, wszystko znowu w porządku. Tylko że jednak zupełnie inaczej.
Bo to pisanie to taka dziwna choroba jest…


Któryś tam filozof (Plato może) był zdania, że wynalezione pismo, krótko mówiąc: spieprzy ludzką pamięć. Bo przecież jak zaczniemy polegać na tym, co zapisane, to przestaniemy ćwiczyć ten nasz niesamowity mięsień i on prędzej czy później zupełnie zaniknie. I choć nie wiem jak zachowywałaby się moja pamięć bez znajomości pisma (od którego, nie ukrywajmy, uzależniam całe swoje życie), śmiało stwierdzam, że to był jeden wielki stek bzdur.
Sądząc po otaczających mnie przykładach, moja pamięć ma się dobrze. Jest nawet lepsza niż przeciętna, szczególnie, gdy na czymś mi zależy. Bo jak mi zależy to zazwyczaj to zapisuję, a w moim przypadku zapisywanie wszystko w jakiś magiczny sposób utrwala. I to nie żebym często wracała do tego, co napisałam (życia by mi pewnie nie starczyło). Chodzi raczej o sam fizyczny (i mentalny w sumie też) proces zapisywania. Bo to trochę tak, jakby mój mózg przetwarzał i przyswajał, jakby akceptował to, co układa się w czarne linijki na białej kartce. Zresztą, umówmy się: odkąd tylko pamiętam, wszystko co zapisane zawsze odciskało się na mojej pamięci wyraźniej niż to, co, dajmy na to, tylko przeczytałam. Tak się właśnie całe życie uczyłam: robiąc tryliardy samodzielnych notatek.
Bardziej niż to, co widziałam, pamiętam więc to, co zapisałam. Czasem potrafi mi to zrobić sieczkę z mózgu, bo pamiętnik (dzienny) piszę po angielsku, a w moim życiu dużo jednak (choć ostatnio coraz mniej!) dzieje się po polsku. Zdarza się więc, że lepiej pamiętam swoje tłumaczenie tego co w nim zaszło, niż faktyczne wydarzenie. Pojebane, wiem, ale tak to już jest jak się zostaje filologiem z powołania, a dodatkowo przejawia się pisemne aspiracje. Zresztą o tym, że osobiste pisanie ma swoje złe i dobre strony, już tutaj pisałam.
Do sedna. Moją pisemną niemoc przełamało bardzo niespodziewane dupnięcie „fajnych” emocji (które, rzecz jasna, trzeba było opisać). I tak oto stanęłam przed zupełnie nowym – i niełatwym – zadaniem: walki z mechanizmem, który wykształciłam sobie na przestrzeni ostatnich lat. Mechanizmem nadinterpretacji i kminienia. Bo tu nie było co rozkminiać, a mnie już przeszła przez głowę ta karkołomna myśl, że to moje bazgrolenie wszystko zapeszy. No bo przecież taki mam pattern. No i niby ciul tam wie, czy to rzeczywiście pisania wina, ale z tego „fajnie” szybko (na powrót) zrobiło się „chujowo”. A że ten głupi kołowrotek w głowie dalej obraca się w najlepsze, to i łatwo mi przyszło założyć najgorsze. I teraz mi coś bez przerwy szepcze do ucha, że chora jestem. I to poważnie. Na pisanie i rozkminianie. Na pamiętanie na papierze. I kiedyś najpewniej na to umrę. W samotności.
No i nie jest to niby nic nowego, bo takie rozkminy to ja miewam średnio raz na rok, o ile nie częściej. Ale żebym miała teraz dojść do wiekopomnych wniosków i wprowadzić jakieś radykalne względem pisania zmiany…? Jakoś też się nie zanosi. W ostatecznym rozrachunku, przy bazgroleniu i tak postawię więcej plusów. Bo z niektórymi nałogami walczyć się ani nie da, ani nie chce. A jednak coś tam w środku kłuje mnie inaczej niż dotychczas…
Z chorobą można nauczyć się żyć, ale czy można ją zaakceptować? Skoro cię zabija…?
Z drugiej strony mówią, że powietrze też zabija. A moim jest pisanie. I szkoda tylko, że poza mną, zdaje się mieć w zwyczaju zabijać też wszystko wokół…
No ale przecież go nie rzucę!