13/01/2017

Po namyśle: nie jest źle

Inny miałam plan na piątkową publikację, ale po trzech dniach robienia sobie wody z mózgu i martwienia się wszystkim na zapas, naszło mnie na bardziej pospolite podsumowanie roku. Bo, widzicie, rok 2016 był, dla mnie osobiście, rokiem bardzo dziwnym. O ile 2015 przyniósł kilka ważnych (zarówno w życiu jak i w głowie) transformacji, to 2016 w wielu – zbyt wielu powiedziałabym nawet – kwestiach był rokiem przełomowym. I może właśnie dlatego ciężko mi go sklasyfikować jako zły czy dobry. Przełomy (różnorakie) mają przecież to do siebie, że choć najczęściej wychodzą nam na dobre, to kosztują wiele wysiłku, łez i cierpienia. Co prawda, to, czy przełomy z 2016 rzeczywiście wyszły mi na dobre, jeszcze się okaże. Jedno jest jednak pewne: choć wciąż nie wiem do jakiego celu tak naprawdę dążę, to 2016 na pewno mnie do niego przybliżył. I nie ma co pierdolić, że tak nie jest.


Jasne, w pierwszym odruchu miałam ochotę wszystko z góry do dołu skrytykować, ale (podobnie jak rok temu zresztą) w porę się zreflektowałam: wcale nie jest źle – może i tym swoim ślimaczym tempem, ale jednak posuwam się do przodu. Weźmy pod lupę chociażby moją Bucket List: w 2015 roku wykreśliłam z niej 11 pozycji. W 2016 udało mi się wykreślić ich 15 (byłoby 16, gdyby nie mój wrodzony pech) i jestem zdeterminowana, żeby utrzymać tą tendencję rosnącą również w 2017. Swoją drogą, może warto też napomknąć, że ta Bucket Lista od jakiegoś czasu z powodzeniem zastępuje mi długie – i najczęściej awykonalne – listy noworocznych postanowień. Okazuje się, że brak tego 365dniowego deadline’a działa na mnie stymulująco. Może wszyscy powinni przerzucić się ze spisywania licznych, noworocznych postanowień na udoskonalanie swojej Bucket Listy? Przemyślcie to.
Wracając: oczywiście, jeśli musiałabym (a na szczęście wcale nie muszę) rok 2016 jednoznacznie ocenić, to mimo drobnych postępów, swoim zwyczajem na pewno stwierdziłabym, że niewiele osiągnęłam. Bo i owszem, biorąc pod lupę wszystkie moje wygórowane cele, marzenia i nadzieje, niewiele z nich udało mi się doprowadzić do szczęśliwego finału. Ale ponieważ moje główne postanowienie ubiegłego roku zakładało, że nauczę się sobie szybciej wybaczać (i generalnie być sobie bardziej przyjacielem niż wrogiem), tak trochę wbrew sobie wręcz, postanowiłam skupić się na tych drobnych, ale jednak osiągnięciach. Jasne, w skali życia, świata i ludzi wokoło, żadne to osiągnięcia, ale w skali Ani z 2015, to już całkiem spore! Bo w 2016 wreszcie napisałam i obroniłam magisterkę (i to wcale nie najgorzej), tym samym kończąc (przynajmniej na dłuższą chwilę) moją ciągnącą się latami edukację. W 2016 o wiele więcej (niż rok czy dwa lata temu) podróżowałam (prześledzić można na zdjęciach: w styczniu Serfaus, w marcu Paryż, w kwietniu Wrocław, w maju Londyn, w czerwcu Praga, we wrześniu Budapeszt, w październiku Gdańsk, w grudniu Cardiff i Bristol). No i – co w sumie najważniejsze – w 2016 wreszcie wyjechałam do miasta, w którym zawsze chciałam pomieszkać dłużej, i tym samym zaczęłam się w pełni (a nie częściowo jak do niedawna) sama utrzymywać.
Generalnie rzecz biorąc, w 2016 jakoś tak… mocniej czułam, że żyję, zarówno w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu. Powoli, powolutku (ale jednak) uczę się tych swoich upragnionych zmian (co wcale łatwe nie jest, bo do nauki – i zaakceptowania – jest w tym temacie wiele…). Długa jeszcze przede mną droga, owszem, ale gdzie mi się niby ma spieszyć? Do grobu? Nieważne zresztą kiedy (i czy w ogóle) dotrę do tego mojego bliżej nieokreślonego celu. Ważne, że droga którą sobie dreptam, choć wyboista i często pod górkę, zaczyna mnie – na całe szczęście! – coraz bardziej jarać. A to już przecież coś.
Nie wiem jak oceniacie swój 2016 (i czy w ogóle macie w zwyczaju ubiegłe lata oceniać), ale jeśli skupiliście się w swoich podsumowaniach wyłącznie na negatywach, to teraz – w połowie stycznia 2017 – spójrzcie na te 365 dni jeszcze raz. Bo wiecie jaka jest największa różnica między moimi latami poprzednimi a tym? Nie miałam już parcia, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik i odgrodzić wielką grubą linią przed północą 31 grudnia. W tym roku nie spędzam połowy stycznia na wyrzucaniu sobie jaka jestem beznadziejna i niekonsekwentna we wszystkim co robię i planuję. Koniec końców, ubiegły rok podsumować sobie można w każdej chwili, a czasem nawet lepiej zrobić to po namyśle i z perspektywy, niż pod wpływem jakiejś głupiej, zuniwersalizowanej presji. O wiele ważniejszy od corocznych postanowień, jest teraz dla mnie proces nieustannych zmian, który od kilku lat usiłuję rozbujać w swoim życiu. A on ma być procesem trwałym, niezależnym od kalendarza. Jasne, mogę go sobie dzielić na etapy – po 365 dni każdy – ale i wcale nie muszę.
Wrzucam więc na luz i wkraczam w 2017 na plusie. Wam też polecam.