31/01/2017

2017: kadry styczniowe

Kadrów ze stycznia może nie uzbierałam zbyt wielu, ale był to miesiąc wybitnie wręcz udany. Nowy Rok, choć na totalnym niewypale (o tym będzie przy okazji kolejnego odcinka z życia Blondynki), witałam nie tylko w cudownym miejscu, ale i w wyborowym towarzystwie.
Lekko ze mną nie mieli, ale przynajmniej sporo zobaczyli.


Brytyjski deszczyk zaliczyli.
Selfie przed Big Benem to nawet nie jedno.
Był kolejny wschód słońca na Primrose Hill!
Tak wyglądam jak nieudolnie udaję przewodnika.
Jak na wieloletnich fanów przystało, razem z Jakubem (choć on większy fan niż ja) zaliczyliśmy Star Wars identities na O2 arenie.
Greenwich po raz kolejny, tym razem w obiektywie Jakuba.
Gladstone Park po raz kolejny.
Wiem, że powtórka z rozrywki, ale to światło…
Mój ulubiony widok na ulubiony stadion – taka moja przypominajka, że trzeba w końcu ten punkt z Bucket Listy wykreślić. Niech no tylko Muse wyda nowy album…
Banalne, ale serio ubóstwiam zachody.
Generalnie niezły start nowego roku: wschody i zachody w drodze do i z pracy, moja ekipa zza piekarnika na naszym bardzo lejt Christmas Party i standardowe już mądrości z metra na Farringdon Station. Kodujecie, że kocham metro…?
A w trzeci weekend stycznia odwiedził mnie Norbert.
O Barbicanie już pisałam – uwielbiam, choć do tej pory na zdjęciach nie spisywał się jakoś szczególnie. Gdy jednak zrobić z niego tło – miodzio!


A Norb na luzie mógłby robić karierę modela.
Mówiąc o Barbicanie: na przeciągu dwóch ostatnich miesięcy (gdy to mogłam już na przysłowiowym lajcie wydawać własnoręcznie zarobione funty) uzależniłam się od tamtejszego kina (jak widać na załączonym obrazku), które zastąpiło mi cykl sztuki za szóstkę w Arsie: w każdy poniedziałek można tu zobaczyć najnowsze tytuły za 6 funtów (jak zarabiasz w funtach, to przeliczasz 1:1). Trudno o lepszą miejscówkę, bo to tylko jeden przystanek z mojej pracy i mają tam Benugo, więc każdy seans (a póki co same udane!) umilam sobie grande herbatką lub gorącą czekoladą (#benugolife). Będę tęsknić!


W kadrach grudniowych wspomniałam, że mój brat zrobił mi (nie jedną) niespodziankę, ale nie sprecyzowałam jaką: otóż zabrał mnie do House of MinaLima, gdzie ja potem zabrałam Norberta. Nie miałam o tym miejscu pojęcia, a jest to bez wątpienia najbardziej magiczne miejsce w Londynie (no, zaraz po WB studios). Reklamuję je trochę na moim angielskim blogu: hijer.
Bardzo warto zajrzeć, szczególnie, że to nic nie kosztuje!


Z Norbem zaliczyliśmy chińskie żarcie w China Town. Mniaaam.
A poza tym… czas mi ucieka. Szybciej niż się spodziewałam.
Ostatnie miesiące nauczyły mnie, że zwykła świeczka, ulubiony kubek i kilka fajnych pierdół (uzbieranych głównie z ulicy) mogą zdziałać cuda i z maciupeńkiego, odrapanego pokoiku zrobić całkiem przytulny, domowy kącik.
O naszej – finiszującej udany miesiąc – wyprawie do Faro rozpiszę się w oddzielnym poście, oczywiście (mamy duuuużo zdjęć). Tutaj chcę tylko oficjalnie podziękować Norbertowi, że mi to zaproponował końcem października, bo, kurna no, było ZA-JE-BI-ŚCIE!
A lutego to ja się już doczekać nie mogę…