04/02/2017

You count, mate

Siedząc kiedyś przy kawie u dziadków w salonie, dziadzio zapytał mnie czy dalej jestem tak zadowolona z życia, jak często podkreślam to na blogu. Nie do końca wiedzieć czemu, nagle cała najeżona, odpowiedziałam pytaniem na pytanie: a czy kiedykolwiek gdziekolwiek napisałam inaczej? Na co dziadzio, zaskakująco spokojnym głosem odpowiedział, że bardzo się z tego cieszy, bo dzisiaj to przecież tylko jakieś 10% społeczeństwa jest w stanie powiedzieć, że cieszy się swoim życiem i robi to, co naprawdę kocha.
No i ja tak automatycznie sobie wtedy pomyślałam, że zrobię wszystko co w mojej mocy – chociażbym umrzeć próbując miała! – żeby w tych 10% na zawsze już pozostać. Ba, co więcej, żeby się tylko tymi 10% społeczeństwa otaczać. Bo pozostałe 90% ma moc przytłaczania. I tak właśnie zaczęłam się gorączkowo zastanawiać co zrobić, by w tych 10% pozostać…


Jasna sprawa: fajnie jest być zajebistym. Wyjątkowym. Odważnym, inteligentnym, szalonym, kreatywnym. Przebojowym i aktywnym. Z polotem. Generalnie takim człowiekiem, którego inni podziwiają. I właśnie, to ci inni są tutaj moim słowem-kluczem. Bo jakkolwiek fajnie jest być samowystarczalnym, niezależnym i samodzielnym, tak wszystko to w mgnieniu może szlag trafić, jeśli nie masz za sobą choćby garstki ludzi, którzy w ciebie wierzą. Którzy ci kibicują. Którzy są obok, bo być chcą, a nie muszą, czy są, bo „tak się akurat złożyło”.
Znacie to uskrzydlające uczucie, gdy ktoś, kogo sami wysoko sobie cenicie, z przekonaniem a całkiem bezinteresownie stwierdza, że dacie radę, bo jesteście naprawdę dobrzy w tym, co robicie?  Że zajdziecie daleko, bo jesteście zajebiści? Energetyzujące, prawda? Nagle czujesz, że możesz góry przenosić. I to właśnie ono – to uczucie, a nie jakieś szczególne, życiowe osiągnięcia – wrzuca cię w te 10% procent przebojowo aktywnej populacji.
Niechętnie idzie mi to przyznać, ale to odkrycie jak najbardziej prawdziwe: poczucie rosnących skrzydeł zawsze idzie bezpośrednio od innych. Naszą wewnętrzną wartość ZAWSZE liczymy przez wartość tego, ile znaczymy dla innych. To wsparcie innych ją materializuje, nadaje jej kształt i wagę. Wiem, możecie sobie pomyśleć, że z konia spadłam, bo (przynajmniej przez ostatni rok) 90% tego bloga, to paplanie jak bardzo nieważne są opinie innych, a jak bardzo liczy się twoje własne wyobrażenie samego siebie – i ja tego wszystkiego bynajmniej nie neguję. Dalej w to wierzę i śmiało zakładam nawet, że bez tej wewnętrznej znajomości własnej wartości, cudze pochwały są gówno warte. Tylko że to działa w dwie strony: możesz być wewnętrznie przekonany o swojej wartości, ale dopóki nie dostaniesz na nią potwierdzenia z zewnątrz, skrzydła ci nie urosną. A bez nich, w tych 10% wylądować będzie trudno.
Mimo gorliwego kminienia, na żaden genialny pomysł wyhodowania skrzydeł nie wpadłam. Pomyślałam sobie za to, że skoro już udało mi się zgromadzić przy sobie garstkę tych wierzących we mnie osób (których wirtualne wsparcie pomogło mi przejść przez trudny okres adaptacyjny w Londynie), to czemu by im nie powiedzieć, że są dla mnie naprawdę ważni? Kto wie, skoro oni dodali mi skrzydeł, to może i ja dodam im? Bo przecież na to zasługują, jak nikt inny. Tak więc zaczęłam listy pisać (wiadomo, ckliwie pisanie idzie mi o wiele łatwiej niż gadanie). I co? I okazało się, na długo przed tym zanim przykleiłam na koperty znaczki, że to sobie samej pisaniem skrzydeł dodałam. Kreślenie tych kilku ckliwych, szczerych słów, to swoistego rodzaju podsumowanie wartościowych dla mnie relacji, sprawiło, że poczułam się bardziej wartościowa. Bo widzicie, bycie wdzięcznym to jedna sprawa, okazywanie tej wdzięczności to druga. I to właśnie ta druga potrafi dodać skrzydeł. Jeśli już nie adresatom, to przynajmniej nadawcy.
Może łatwiej jest pozostać w tych 10% niż nam się wszystkim wydaje…?