17/02/2017

O tym jak nic nie napisałam

Wiecie jak to jest – samemu sobie najłatwiej być krytykiem. Przez ostatni rok wystrzeliwałam postami co piątek, jak z karabinu maszynowego. Poślizgi zdarzały mi się tylko wtedy, gdy w natłoku wydarzeń, mej uwadze umknął fakt, że mamy piątek (co z racji szalonego rytmu pracy w hostelu, było zjawiskiem częstym), a publikacja tekstu nie została zaplanowana z odpowiednim wyprzedzeniem. Traktowałam te opóźnienia jako osobiste porażki, bo blog był jedną z rzeczy, które chciałam od początku do końca robić dobrze. Rozumiecie, taka moja chluba i chwała. Piątek, w którym nic nie opublikowałam, miał być jednym z takich poślizgów właśnie – ot, w piątek czasu nie ma, więc doszlifuję post w sobotę i wszyscy szczęśliwi. Tylko że w sobotę usiadłam do komputera i uznałam, że nic się do publikacji nie nada, a po łebkach to ja niczego robić nie będę, bo przecież nie o to mi w tym wszystkim chodzi. Zamknęłam więc komputer i cierpliwie czekałam na istne tsunami zwyczajowych wyrzutów sumienia. Które nigdy nie nadeszło.

Powiedzmy sobie szczerze: kogo brak piątkowego postu mógł uderzyć? Wyłącznie mnie (mało kto w ogóle zauważył, że co-tygodniowego posta nie było). A teraz przeanalizujmy: niby dlaczego miałoby mnie to uderzać? Kogo ja niby tym zawiodłam? Nikogo poza sobą, a siebie przecież też niekoniecznie, bo to wcale nie tak, że kompletnie nic nie robiłam i nic sensownego przez cały tydzień nie napisałam. Wręcz przeciwnie. Bo blog to blog, a pisanie to pisanie.
Ha. Wierzcie lub nie, ale przez ostatni rok wielokrotnie myślałam o bloga permanentnym usuwaniu, i to bynajmniej nie przez wzgląd obniżonych ambicji pisarskich. Ta chęć zaniechania to bardziej efekt układania i przetasowywania swoich priorytetów. Jasne, wciąż mnie trochę boli, że od lat mało kto to badziewie w ogóle czyta i absolutnie nic się w tej kwestii nie zmienia, ale skoro nie mam kasy (ani chęci) na promocję własnych bzdur, to czemu ma mi to spędzać sen z powiek? Dawno już doszłam do wniosku, że piszę przede wszystkim dla siebie. Jasne, jak każdemu niedoszłemu pisarzynie, marzy mi się zarabianie na tym, co kocham robić, ale bądźmy realistami, co nie? Świat wcale nie potrzebuje tych moich pierdoletów czytać. Wniosek? Świat wcale nie potrzebuje mojego bloga. Potrzebuję go za to ja. Tyle tylko, że niekoniecznie w postaci kolejnej dyszącej mi na plecy presji. To głupie – a irracjonalne – poczucie, że świat się zawali jak posta w piątek nie opublikuję, kreatywnej produktywności bynajmniej nie sprzyja, a drogocenne komórki nerwowe zżera. No i po co?
Alleluja! Moje zagorzałe próby bycia sobie wyrozumiałym przyjacielem (raczej niż zagorzałym wrogiem i największym krytykiem) chyba wreszcie odnoszą jakiś skutek. Nie rusza mnie już zawalona publikacja na blogu ani brak tendencji wzrostowej w statystykach wyświetleń. To nie jest (i nigdy nie będzie) wystarczający powód do rezygnowania z pasji. Choć bardzo długo rozważałam opcję „albo blog na tip-top albo żaden”, to w ostateczności decyduję się na bloga w miarę własnych możliwości, które mają prawo się zmieniać. Umówmy się: po przeszło 12 latach namiętnego napierdalania w klawiaturę, raczej nie muszę się już martwić o brak chęci i motywacji do przelewania myśli na (wirtualny czy też nie) papier. Jasne, ta chęć może (a nawet musi) sobie swobodnie ewoluować, mieć swoje wzloty i upadki, ale przecież wiem doskonale, że nie zniknie. To siedzi zdecydowanie zbyt głęboko w moich flakach, żeby dało się to wyplenić bez pozbywania mnie podstawowych funkcji życiowych.
A jestem przecież tylko człowiekiem.
Człowiekiem, któremu porażki nie są obce.