10/02/2017

2017: Faro

To nie był wyjazd przeze mnie planowany, na Bucket Liście tego nie miałam (mam za to Porto), ale przy jego okazji i tak jedną pozycję wykreślić mi się z niej udało. Ten wyjazd był inicjatywą Norberta, który, jeszcze pod koniec października zeszłego roku, po tym jak załatwił mi pracę w Londynie, zapytał czy nie pożałowałabym 25 funtów, żeby polecieć z nim do Portugali. Nie mogłam odmówić. Futnów nie pożałowałam, wyjazdu tym bardziej.
To był, easily, jeden z najlepszych wypadów w moim życiu. Kadrów mam dla Was dużo (sześćdziesiąt!), bo Portugalia mnie dość mocno zauroczyła.


Miejsce VIP od okna w pierwszym rzędzie: widok przy startowaniu przedni, no i mogłam sobie nogi wygodnie wywalić. Nic tylko latać i nie umierać.
Taki mieliśmy widok z balkonu naszego mieszkania Airbnb.
Timing mieliśmy dobry, bo ponoć przed naszym przyjazdem sporo padało. Nie żeby słońce było za darmo, bo ja dotarłam do Faro z ostrą infekcją bakteryjną połowy twarzy… długa historia. Lekko nie było, ale jakoś to przetrwałam.  
Lubię jeść (wiadomo), a w Portugalii mają jedne z moich – ostatnio ulubionych – ciastek: Pastel de Nata. Nawpieprzałam się ich tam za trzech.




Faro podbiło moje serce bardzo szybko.






Na lunch pierwszego dnia, na placu przed kościołem, pochłonęliśmy ponad dwa kilo świeżych, tanich, soczystych (i przepysznych) pomarańczy.
A w drodze do sklepu po tanie wino opieprzyliśmy kolorową kiełbasę.






Szybko ustaliłam, że zwiedzanie upalnych krain w zimie jest idealnym dla mnie rozwiązaniem: 20 stopni, słońce i pustki. Dla kogoś kto nie znosi upałów i tabunów bezmyślnych turystów, nie ma lepszej opcji niż taka wycieczka w środku zimy.  




Morze wcale nie chłodniejsze niż Bałtyk.


Pogodowo wyjazd przypominał wakacje nad Bałtykiem.
Tylko Palmy przy plaży zdradzały, że jesteśmy gdzieś indziej.




Zdjęcia nocne spóźniły nas na autobus, zabawnie było.
Mieliśmy w planach zjeść na kolację nadmorskie specjały, ale na nasze nieszczęście, nic sensownego poza burgerami nie było otwarte. Na zdjęciu mój burger z łososiem, sosem tatarskim i zajebistymi frytkami z batatów. PY-CHO-TA!
O 7 rano następnego dnia wsiedliśmy w pociąg i pomknęli do Lagos.


Lagos, bardziej niż Faro, przypominało nadmorski kurort.
Zjedliśmy pyszne śniadanko…
…i wypożyczonymi rowerami pojechaliśmy podbijać kolejne, portugalskie tereny.








Przepiękne miejsce!
Do naszego celu – który okazał się być dalej niż zakładaliśmy – dotarliśmy wymordowani. Rzekomo płaska droga okazała się prowadzić przez góry i doliny.
Sagres: to ponoć najmocniejsza latarnia w Europie.
Na powrót nie było ani czasu ani siły, więc wracaliśmy autem.
Nasi zbawcy i zmordowani my. Ubłagaliśmy parę Austriaków z vanem, żeby nas (razem z rowerami) wzięli, a że nie mieli żadnego konkretnego planu, to zawieźli nas aż do samego Lagos. Przesympatyczni ludzie.


W knajpie, w której chcieliśmy zjeść obiad dnia (zaraz po tym jak w innej knajpie pocałowaliśmy klamkę) oczywiście zabrakło ryby, więc zadowoliliśmy się winem. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi jak pięknie w białym winie może odbijać się niebo.  


Zbieżność strojów niezamierzona.


Z Bucket Listy wykreśliłam owoce morza w knajpie nad morzem. Bardzo mi smakowało. Jeszcze tylko muszę spróbować ośmiornicy.


W ostatni dzień ruszyłam na poszukiwania mozaik i obdartych kamieniczek.


Znalazłam.




Widok z wieży kościelnej.


W plebiscycie na najbardziej creepy miejsce, kaplica z kości zajęła pierwsze miejsce.
Same kości i czaszki zakonników robiły niezłe wrażenie, ale o sprawie przeważyło podwórko przedszkola (czy świetlicy) za drzwiami kaplicy. Ekstremalne połączenie: ty tu w skupieniu oglądasz czyjeś szczątki, a za drzwiami w najlepsze drą się dzieci.


Krótko mówiąc: Faro mnie zachwyciło.
Zdecydowanie polecam na kilkudniowy wypad, szczególnie w zimie.
PS. Dzięki Norb once again, mam nadzieję, że bawiłeś się przynajmniej tak dobrze jak ja :)