24/02/2017

2017: Les 3 Vallees

To będzie relacja bardzo monotematyczna: góry, góry, narty i góry. O tym dlaczego wszystkim narciarzom gorąco polecam Alpy, można poczytać TUTAJ. Widokówki / relacje z innych alpejskich zakamarków można przejrzeć TUTU i TUTAJ.
Ten wyjazd planowałam odkąd Michał powiedział „Ania, no to przyjedź, będziesz miała gdzieś spać i gdzie się napić”. Że francuskie Alpy są generalnie drogie, a druga taka okazja mogła się już nie powtórzyć, toteż dwa razy powtarzać nie musiał. Początkiem grudnia w Bristolu kupiłam bilety lotnicze do Genewy, początkiem lutego przekonwertowałam trochę funtów na euro i plan konsekwentnie zrealizowałam: francuskie Alpy zaliczone. A dla was standardowa foto-relacja z ponad czterdziestoma (!) kadrami.
Bo, oj, w Trzech Dolinach zdecydowanie było na czym oko zawiesić.


Przez tydzień moim domem była ta urokliwa, mała miejscowość: St Martin de Belleville. Niesamowicie widać było stamtąd gwiazdy!
Taki widok witał mnie z okna codziennie rano.
A taki na stoku. Codziennie, bo to akurat widoczek z mojego punktu wyjściowego, z którego mogłam się dostać w inne doliny (jak i wrócić do siebie).
Nie będę kłamać: pierwszego dnia rozbeczałam się nad tymi widokami.
Słońce nie schodziło mi z nieba przez całe 6 dni, co było cudowne, ale i miało swoje minusy: śniegu mało i z dnia na dzień coraz gorsze warunki, szczególnie w niższych partiach.
Ten przeogromny ośrodek (Wikipedia podaje, że obejmuje „największą łączną długość tras narciarskich dostępnych bez zdejmowania nart na świecie”) był nie do ogarnięcia! Już samo rozłożenie tej wielkiej mapy w drodze (np. na wyciągu) graniczyło z cudem, szczególnie gdy piździło, a umówmy się: na szczytach zawsze trochę piździ.
Może to kwestia tego, że po raz pierwszy zdana byłam tylko na siebie (a orientacją w terenie i umiejętnością czytania mapy to ja się za bardzo pochwalić nie mogę), ale denerwowało mnie, że zamiast czytelnych numerków, trasy oznaczone były nazwami. Francuskimi nazwami, dodajmy. Numerki tylko odmierzały długość przebytej trasy – dla osoby przyzwyczajonej do systemu numeracji tras (czyli dla mnie), był to niezły majndfak, zwłaszcza pierwszego dnia. 
Nie żebym narzekała, bo widoki wynagradzały wszystkie moje irytacje.






Kurczę, nawet w mojej ukochanej Alta Badii nie było tylu okazji do wyciągania aparatu, co tutaj na przeciągu raptem dwóch dni. A zaznaczmy wyraźnie: każdego dnia eksplorowałam inne rejony (tak, Trzy Doliny oferują ponad 600km tras).




Ważną częścią tego wyjazdu było zobaczenie moich dwóch ulubionych twarzy: Miśka i Ally – obu poznałam w Havanie, rzecz jasna. I ich kocham bardzo, miłością braterską.




Jak to już zwykle z moimi wyjazdami bywa, sporą jego częścią było też jedzenie: tutaj lokalna zapiekanka tartiflette (kocham ser, więc uszy mi się trzęsły).










Choć ze zdjęć jestem bardzo zadowolona, to jak zawsze czuję się w obowiązku napisać, że nie umywają się one do faktycznego podziwiania tych widoków. No bo patrzeć na zdjęcia, a śmigać sobie po śnieżku wśród tych wszystkich widoczków… nie ma żadnego porównania!












Wakacyjny vibe na stoku pełną gębą.






Val Thorens – najbardziej komercyjna (i typowo resortowa) miejscowość w Trzech Dolinach; dla kontrastu ja mieszkałam w najbardziej lokalnej.








Ania w wersji szczęśliwy narciarz.
Na zakończenie mojego super tygodnia, Michał wziął mnie do przecudownej knajpy na stoku. Dotarcie do niej obejmowało przejazd po zamkniętej trasie i zsuwanie się z nartami w rękach po błocie i trawie… ale kuźwa, tak bardzo było warto!




Cheese fondou – kto by pomyślał, że suchy chleb i roztopiony ser będzie jednym z najlepszych posiłków w moim życiu? A bez dwóch zdań był.


A na deser jeszcze: najlepsze tiramisu jakie do tej pory jadłam.
Bosko było! Dziękuję Misiek, bardzo much!